Jest coś pięknego w smutku, co każe do niego wracać, ot tak, żeby wiedział, że o nim pamiętamy. A może zostać na chwilę dłużej, bo jest w nim coś pięknego.
I kiedy jest nijako, ten cichy jazz pomaga rozpłynąć się i zlać na chwilę z ziemią, z powietrzem, przespacerować pomiędzy myślami i uczuciami, dotknąć ich dla pewności, że istnieją. Zapominam o wszystkim, co materialne, jakbym nigdy nie posiadał ciała. Jest mi tak dobrze.
Posiadam teraz boskie atrybuty. Chwytam cię, stawiam przed sobą. Zmieniam wyraz twarzy na... spragniony dotyku. I we własnym nowym ciele spełniam tą potrzebę. Dłoń na tyle mojej głowy, paznokcie na plecach, dreszcz. Przyspieszone oddechy, spojone usta, poczucie nieskończonego spokoju zmieszane z tornadem myśli i wrażeń. Stajemy się dla siebie wszystkim.
A cisza szepce, że nie jestem wszechpotężny. Z bólem przyznaję jej rację, na powrót widząc własne dłonie. Wróciłem.