Nastały złe czasy. Czasy, których już nawet wyżycie plastyczne nie pomaga. Czemu, gdy się czegoś chce to tego nie ma, a gdy się to ni z gruchy, ni z pietruchy (że tak powiem wulgarnie), dostanie to albo można tego przyjąć, albo po prostu się nie chce. Bądź chce się, ale nie takie lub ne teraz.
Po poetycko zakończonym poprzednim zagadnieniu, rozpocznę kolejny wątek. Inny, ale też zły i tak je ze sobą powiąże. Również poetycko. Jedno się dostaje, drugie traci. Zgubiłam aparat. Koniec.
Mówiłam, że jak ktoś mnie bedzie teraz zapraszał na browara to ucieknę. Myliłam się. Na szczęście w czwartek idę do pubu i najebię się jak świnia. A potem zrzygam się raz w życiu czwarty.
Nie umiem pomalować sobie paznokci. Nie dość, że lekko wyszłam z wprawy, to lakiej jest w chuja chujowy. Bedę łazić ze smolistą skorupą na paznokciach. Cieszy mnie ta perspektywa.
Wbrew pozorom mam nadal dobry humor. Nie umiem mieć doła nawet jak chcę. Jakież to głupie. Get away, run away, fly away... Musiałam sobie pośpiewać pod nosem z radości.
Chyba kupię sobie bukiet kwatów. Wtedy będę mogła się szczycić, iż dostałam kwiaty od najwspanialszej osoby na świecie i nie kłamać.
Wbrew pozorom jestem skromna, tylko dobrze to ukrywam.