Dzisiaj w nocy chyba umierałam. Moja twarz zaczęła się rozpływać, a ręcę przy jakimkolwiek ruchu bezwładnie opadały. Krzyczałam lecz nikt mnie nie słyszał. Płakałam prosząc go o pomoc... tylko dlaczego? Przecież już dawno w niego zwątpiłam. Nie pomaga mi, nie rozmawia ze mną, jest głuchy na moje słowa, tak jak ja byłam na jego.
Wczoraj siedząc na zimnym betonie z odruchami wymiotnymi od palenia fajek, podszedł do mnie starszy, zaniepokojony mężczyzna. Mówił, że życie nie jest bezsensu, że za kilka lat na wszystko będę patrzyła z zupełnie innej perpektywy, a przyszłość stanie się dla mnie śmieszna. I co z tego? Co z tego, skoro teraz nie umiem normalnie żyć, funkcjonować, oddychać, śmiać się, myśleć, płakać, tęsknić, kochać?
Wydawało mi się, że to on do mnie krzyczał, lecz zamiast odpowiedzieć odwróciłam głowę, chwyciłam się za brzuch i udawałam... że nie słyszę? Robię coś źle?