Pomysł prowadzenia tego bloga nie wyszedł ode mnie. Stwierdziłem jednak, że lepsze niż kopiowanie i wysyłanie wszystkim tego samego będzie napisanie paru zdań na blogu. Nie dbam o przecinki i piękno języka. Piszę jak leci i udostępniam. Ponieważ jest to fotoblog będę starał się dorzucać jakieś ciekawe lub mniej ciekawe zdjęcia.
Podróż. Długa, ale jakże ciekawa. Po odprawie na lotnisku w Pradze, do którego dostałem się samolotem z Warszawy, wsiadłem do olbrzyma którym lecieliśmy do Nowego Jorku. Zająłem miejsce numer 37C mniej więcej na końcu samolotu i usiadłem koło miłej studentki z którą przez pierwszą godzinę zamieniliśmy kilka zdań po angielsku. Jak się niedługo potem okazało była Polką. Ułatwiło to konwersację przez następne 7 godzin w samolocie. Muszę przyznać, że jedzenie na pokładzie samolotu to chyba moje nowe hobby. Kto by się spodziewał, że zje w samolocie (w klasie dla pospólstwa!) sałatkę z mango, mandarynek, winogron i pomarańczy. Do tego na obiad 2 rodzaje kurczaka, jakieś sałatki, pieczywo razowe itd.
Po długim, nudnym locie, wylądowaliśmy na JFK, a że przylecieliśmy z prawie godzinnym wyprzedzeniem musieliśmy odczekać trochę na pokładzie bo lotnisko nie było przygotowane na jakieś 240 dzikusów z Europy. Jak już nas z samolotu wypuścili, z pół godziny zajęło czekanie w kolejce na łaskawe wpuszczenie przez pana wicekonsula na terytorium USA. Wicekonsul był gburem, ale że mam studencką wizę J-1 to i tak nie miał się do czego przyczepić. Nazywał się Law więc może czuł się zobowiązany do okazywania wyższości nad resztą. Zabraliśmy walizki i poszliśmy do wyjścia. A tam kolejna kontrola. Mnie puścili, koleżankę sprawdzili czy nie przywiozła jakiegoś mięsa z Polski.
Kiedy udało nam się wydostać z lotniska poszliśmy - już jako burżuazja a nie pospólstwo wziąć żółtą taksówkę. Nie ważne ile kosztowała, ważne że jakieś kolejne małe marzenie się spełniło. Celem podróży był dom poznanej w samolocie koleżanki która zaprosiła mnie na herbatę. Tak więc obraliśmy kurs na dzielnicę Queens. Dalej zastanawiam się nad tym, czy kierowcy nowojorskich taksówek muszą posiadać licencję kierowcy rajdowego. Jazda była szalona, a kierowca z Bangladeszu prowadząc samochód, opowiedział na przy tym połowę swojego życia. Stwierdził też (apropo Euro2012), że mamy bardzo dobrą drużynę w piłkę nożną. Haha!. Wypiłem herbatę, otrzymałem wskazówki którym autbosuem a następnie metrem dojechać na Manhattan i tam też się udałem. Hostel miałem przy samym Central Parku więc metro podjeżdżało prawie pod sam budynek noclegowni.
Dostanie się z JFK na Manhattan trwa w zależności od środka transportu i pory dnia do 2,5 godziny. Mi zajęło, odliczając herbatę, niecałe 2 godziny. Jak się trochę ogarnąłem, pojechałem zobaczyć dosłownie jedno miejsce w NY. Miałem jechać na Time Square, ale nie chciało mi się wysiadać więc pojechałem na Brooklyn Bridge. O północy było tam 30 stopni C. 30!!! W dzień w NY było jakieś 45 stopni. Jak wróciłem do hostelu (zasnąłem w metrze) padłem jak mucha. Wracając jeszcze na chwilę do spacerowania po mieście. Jak się chodzi nocą po Manhattanie, a na ulicach robi się pusto, słychać tylko szum klimatyzatorów. Dziwne wrażenie, ale tam prawie z każdego okna wystaje klimatyzator więc wszystko razem nieźle huczy. Zwiedzę NY dokładniej w jesieni to może uchwycę to obiektywem. Noc była koszmarna. Dziesięciu chłopa w pokoju, bez klimatyzacji.
Tu wprawdzie wszędzie są wiatraki, ale gówno to daje. Tylko rozdmuchuje ciepłe powietrze naokoło. Btw, wymyśliliśmy wczoraj, że lepiej jest postawić wiatrak na oknie, tak żeby wiał na zewnątrz i odpychał ciepłe powietrze, niż żeby wtłaczał je do środka i rozdmuchiwał je po pomieszczeniu. Głupie, ale działa :D.
Dobra, wracając do tej arcyciekawej historii podróżniczej, pospałem 5 godzin i wcześnie rano wstawałem żeby udać się na autobus do kolejnego miejsca. Ostatnią pożyteczną rzeczą którą zrobił dla mnie mój telefon komórkowy było obudzenie mnie rano. Potem rozładował się i zdany byłem tylko na siebie. Nie miałem ani telefonu do pracodawców, ani gpsa, ani kilku innych przydatnych rzeczy. Nie miałem przede wszystkim adaptera do amerykańskich gniazdek. Przed chwilą kupiłem 5 sztuk na Ebayu-u. Póki co ratuje mi dupę Edi (Edgaras, Litwin, członek naszej W&T family), który pożycza mi swój adapter co jakiś czas. Mój laptop, pod odłączeniu od prądu, kiedy ma w pełni naładowaną baterię, trzyma 2 minuty :D
Wracając do piątku. Dostałem się do miejsca odjazdu Megabus-a (coś jak PolskiBus). Wsiadłem i kolejne 6 godzin jechałem do miejscowości której nazwy dalej nie umiem poprawnie wymówić. Możecie próbować. Kto będzie najbliższy celu jak wrócę, dostanie jednego dolara. W Ameryce podobno od jednego dolara do miliona! Tak więc dotarłem do Hyannis. W połowie drogi zmienił się kierowca. Stery przejęła murzynka w średnim wieku. Przejechała pierwsze skrzyżowanie, zgasł jej autobus i nie wiedziała jak go odpalić. Głupi amerykanie :D jak już się wytłumaczyła że w jej autobusie są wszystkie włączniki gdzie indziej, udało jej się odpalić maszynę i ruszyliśmy dalej. Na miejscu czekała mnie 3 godzinna przerwa na ostatni już środek transportu do celu. Niestety autobus spóźnił się prawie godzinę, ale w tym czasie poznałem emerytowanego nauczyciela nowojorskiego uniwersytetu, który mieszka w Bostonie a dwa razu w tygodniu jeździ do NY i gra jakiś jazz. W końcu udało się dostać do Wellfleet.
Tyle historii związanej z podróżą. O mrożonkach, samochodach, ludziach i reszcie rzeczy na którą Europejczyk zwraca tu szczególnie uwagę postaram się od czasu do czasu napisać.
Ave.