Dziś w Poznaniu zmarł Tadeusz Stirmer.
Widzieliśmy się kilka razy w życiu. Zawsze przy okazji spotkań kulturalnych. Miałam szesnaście lat i zaczynałam być kobietą. Weszłam cichutko, zestresowana w światek poetów, zjeżdżających na Konfrontacje Literackie. Fascynowało mnie wszystko. A ja fascynowałam niektórych z nich. Tadeusza Stirmera też. Patrzył mądrze i trafiał w sedno. Mówiłam, że jest nieco zbyt bezpośredni. Nie całował w policzek na pożegnanie, a w usta. Później wypisywał na kolanie dedykacje dla mnie. Na dwóch tomikach swoich wierszy. "Łamana polszczyzna" i "Na ścierwisku". Kazał mi chronić młode ciało przed komarami. A komary nie oznaczały tylko paskudnych owadów, dokuczających nam przy ognisku i piwie. Lubiliśmy się i to, że mogliśmy na siebie patrzeć. On, starszy mężczyzna, budowlaniec piszący piękne wiersze (najpiękniejszy napisał o matce) i ja, podlotek, co dopiero zaczyna używać słów, a wciąż nie wie jak, układa wiersze bez znaczenia. Jego wiersze mają znaczenie, wartość rysuje się w tych zagłębieniach, w których lubię dłubać wysiłkiem umysłu. Trzeba pomyśleć, żeby zrozumieć, dojrzeć, żeby doczytać do końca. Dzisiaj to on dotarł do końca, postawił kropkę. Szkoda, że nie popatrzy na mnie i nie powie, że mógłby być młodszy, nie znajdując w tym nic nieodpowiedniego. Szkoda, że nie napisze już wierszy. Tego żal najbardziej.
Zasnę dzisiaj z tomikiem poezji, na którego pierwszej stronie widnieje ładne, pochyłe pismo i czarny atrament.
"Marcie, która zawładnęła i złamała moją polszczyznę"