czasami chciałabym, żeby wszystko było normalne
żebym z czystym sumieniem mogła powiedzieć o sobie, że ja właśnie taka jestem
nie mogę. nigdy nie będę w pełni normalna.
pamiętam jak pierwszy raz pomyślałam o prawdziwym odchudzaniu.
to było na początku 3 gimnazjum - związałam wtedy czerwoną nitkę na ręce, a po kilku dniach sama ją przecięłam.
od tamtej pory Ana nie daje mi spokoju - jeśli już raz wkroczy w Twoje życie, nie zniknie z niego nigdy.
po kilku miesiącach postanowiłam przejść na dietę, początkowo zdrową, później... wiadomo,
tym sposobem 56kg na wadze dość szybko zamieniło się w 49,
w chwili kompletnej słabości wygadałam się przyjaciółce, że dzieje się ze mną coś złego.
wszelkie prośby, groźby, krzyki i płacze poskutkowały, wymarzone 49 zniknęło, a zamiast tego pojawiło się 60.
właśnie wtedy, będąc taką minisłonicą, znalazłam mojego ukochanego...
po niespełna pół roku znowu coś mnie tknęło i zgubiłam śmieszne 3 kg, ważąc ostatecznie 55kg.
55 szybko przeistoczyło się w 56, to z kolei w 57, a potem już 'z górki', aż do początku listopada, kiedy waga wyniosła 60,8kg.
nastąpił przełom. przełom, którego skutki odczuwam do dziś. tym sposobem schudłam do wagi 49.
dziś, 16 maja 2012, ważę 51kg.
cały czas walczę o jeszcze mniej i wyrzucam sobie każde dodatkowe dag, które pokazuje nieugięta waga.
staram się nie jeść. czuję dumę, kiedy udaje mi się opuścić posiłek.
po takiej głodówce przychodzi moment, kiedy wprost rzucam się na jedzenie, pochłaniając wtedy niezliczone porcje
nawet tego, czego wcześniej bym nie tknęła.
żelki, których nie znoszę, galaretki w czekoladzie, których nie cierpię czy mięso, od którego przecież już się odzwyczaiłam.
później następuje rytuał - zapijanie tego tym, co jest pod ręką, tylko po to, by łatwiej było to wszystko zwrócić.
od dwóch miesięcy nie miałam okresu.
żyły stały się słabe, włosy wypadają bez końca, jestem ciągle zła, bolą mnie nerki, płuca, serce...
mam anoreksję bulimiczną.
chciałabym, bardzo chciałabym ją pokonać
bardziej jednak, pragnę perfekcyjnej chudości...