... recovery!
Przeprowadziłam się, na starym fbl zaczynało mi być ciasno.
Musisz zrozumieć. Strasznie przytyłam przez ostatnie miesiące, razem ze mną nie zmieści się tu wiele osób.
Naprawdę. To jedynie w trosce o komfort.
No i trochę, troszeczkę...
Chciałam zacząć. Od nowa. Nie "skończyć", tak ostatecznie.
...
Przedzieram się przez labirynt zasp śnieżnych, próbując nie zatrzymywać się nigdzie, bo i tak zostało mi już bardzo niewiele czasu. Po drodze spotykam Ludzi. Ludzie zdają się mnie znać, co więcej, mają chyba nawet do mnie jakiś interes, bo rozmawiamy aż do momentu, gdy przekraczamy próg Miejsca Docelowego.
Sam świat jest dziś przepiękny, choć niebo zbyt ciemne, choć ciche, wymagałoby chyba lekkiej modyfikacji krzywych albo chociaż subtelnego rozgrzebania paznokciami pokrytymi bezbarwnym lakierem do paznokci poziomów. W swej obecnej szacie zdaje się być bardziej brudne od syfu panującego na ziemi, to niedobrze.
Omawiamy kolejne przereklamowane, a prawdziwie docenione po latach wzmożnych starań dostrzeżenia czegoś, czego nie ma, "Dziecko" jakiegoś nieznajomego człowieka. "Dziecko" półwieczne, a na pewno nieśmiertelne, choć przecież nie niezniszczalne. Tatuś byłby z Ciebie dumny, "Nie-Boska Komedio". Bez wątpienia jesteś prześliczna, jednak to jeszcze nie czyni Cię obligatoryjnie godną uwagi.
Drzewa przytyły o kolejne kilogramy śniegu, jak tylko zdążę złapać je w kadr aparatu, promienie słoneczne powinny zafundować im przyspieszony trening odchudzający.
Zawsze i kiedykolwiek chciałam chudnąć tak bezproblemowo jak one.
Za każdym razem wiedziałam, że nie jesteś realny tak samo mocno, jak mocno chciałam, żebyś był.
Rozmywa się. Kolejna. Godzina.
Dosłownie liczę każdą sekundę, odbijającą się w mojej głowie jak groszek rozsypujący się na twardą, kamienną posadzkę jakiegoś anonimowego dworca. Jak w momentach, kiedy próbuję zasnąć, a zegar w sąsiednim pokoju przypomina mi o swoim istnieniu, po to, by później do zabawy przyłączyły się kolejne. Lecz wtedy każde kolejne ziarnko wzbudza coraz większą irytację, podkopywaną stopniowo przez bezsilność. Teraz ich natłok przynosi ulgę, przypomina, że już niedługo koniec.
Niebieska gąbka, kawalek nieba na tablicowej trawie. Kredowe chmury, kałuża. Metalowy krawężnik, metalowe głębiny.
Druga tablica, czarna. Żółta gąbka, czyżby słońce? Nie, zachodzący Księżyc. Przecież mamy noc. Trzy kawałeczki kredy, ćmy dobijające się do srebrnej poświaty. Droga ku nieznanej nigdy wolności, szkoda, że tak złudna.
Płyta CD przecina półmrok, połyskując w blasku świetlówek. Dzisiejszej nocy niebem zawładnął deszcz Księżyców. Witamy na... Jowiszu?
Niecałą godzinę później poczucie obowiązku ulatnia się radośnie, pozostawiając w mózgu papkę podobną do tej, jaką tworzy wpół roztopiony śnieg zmieszany z odrobiną błota. A filar patrzy na mnie, patrzy intensywnie zza wachlarza ostrzegawczych paseczków, jakimi został oblepiony dla niewiadomych mi celów.
Jednakże, ten dzień ostatecznie przeżyłam, czego dowodem może być powstanie tego tekstu.
Tylko ten bałwan powyżej jakiś smutnawy, zupełnie jakby nie cieszyła go taka ilość życiodajnego śniegu wokół. Może jakieś szyderstwo w tym siedzi, jakiś misternie utkany tajny plan. Tego uśmiechu mogłaby mu pozazdrościć Mona Lisa.