Wróciłam z domu. Tam dopadły mnie nieco inne demony. Ale po powrocie tu jest mi jakoś nieco lżej.
Może dlatego, że zastanawiam się, jak przeży najbliższe dni i majówkę w pracy. Z katarem.
Nie spodziewałam się, że będzie taki problem z pracą. W końcu niby 'tyle' nas jest.
Meh. Po co mieć życie, skoro mozna nie?
O niedzieli nie będę pisać.
Może ona własnie była moim punktem kulminacyjnym ostatniego czasu?
Wczorajszy koncert tak pozamiatał, że nie mam pytań. Misterium niesamowite. Na taką liturgię mogłabym chodzić co tydzień. Po prostu bajka. Nawet nie mam żadnego zdjęcia z koncertu, bo szkoda było mi uronić chocby skrawek tego show. A poza tym żadne zdjęcie nie oddałoby tego, jak tam było wspaniale. Stałam jak zaczarowana, aż nagle przyszło błogosławienie na odchodne i koniec. I pytanie dlaczego tak rzadko i tak krótko. Niemniej cudo.
Idę się chwilę przekimać. Potem krojenie owoców i wielkie wydarzenie.
Czas zacząć zapierdalać, żeby przestać mysleć.