Tak na szybko.
W krótkiej przerwie.
W sumie i tak jestem w dupie, a jakoś skupić bardziej się nie mogę.
Poniedziałkowe spotkanie rodzinne... Dziwne. I jak zawsze przy tego typu "okazjach" okazuje się, że z rodziną najlepiej to się na obrazku wychodzi. Tutaj akurat miałam tylko okazję przekonać się o tym, o czym jak do tej pory na razie tylko słyszałam. Podziwiam moją Ciocię, też chciałabym być taka silna. A nie stać z boku i aptrzeć na płaczącą rodzinę, co mnie też od razu do ryku doprowadzało. I jak zawsze wybawienie przynoszą Kuzyni.
Wtorek. Masakra. Nie mogę oddawać krwi w tej piwnicy. Drugi raz raz tam, drugi raz odlot - właśnie tam. i to upokorzenie przy lekarzu... Koszmar! Miliard rzeczy do załatwienia, nawet cąłkiem sprawnie poszło. Obawiałam się, że tak osłabnę, że nie zrobię nic. A jednka udało mi się tak nakręcić, że w nocy spać nie mogłam...
... i w środę trup. Pogańska godzina, pięciogodzinna podróż, wkurzająca baba, trochę eseju, 15 minut snu i Morąg. Po trzech latach nieobecności. Po trzech latach się zobaczyłyśmy. I widzimy się. Cieszę się bardzo. Wieczór panieński mam wrażenie, że się udał. Ja osobiście bawiłam się bardzo dobrze. Małe świry były <3
Dzisiaj w sumie dokończyłam pierwszy esej, zaczęłam właśnie drugi. Najgorzej będzie z czwartym i piątym. Ale to już chyba na niedzielę zostawię.
Sesja jak na razie do przodu, na całe szczęście odpada poniedziałkowa poprawka! Myślę, że (patrząc na to, co napisałam) możemy mówić o cudzie albo bardzo dużym prezencie na Dzień Dziecka ze strony Pani profesor, bo jakimś magicznym sposobem mi zaliczyła te wypociny. Usosa przez dwa dni odświeżałam, żeby się upewnić, ze to 3 nie zniknie. No to zostały te nieszczęsne eseje, poprawka z angielskiego i terenówki.
Myślę o Frodziku cały czas. To musiało być straszne. Na co dzie gdzies ciągle słyszę o takich rzeczach, a nagle dzieją się one u mnie pod nosem... Ubić to za mało.
Żeby te eseje szły tak, jak pisanie tutaj... Ah.