Z opóźnieniem, jak wszystko co ostatnimi czasy tu trafia, ale mamy - podsumowanie roku 2016.
Chyba przejrzę pobieżnie wpisy, bo coraz mniej zżyta z tym miejscem jestem i po samych zdjęciach nie jestem w stanie już zapamiętać o czym pisałam. Nie ma ich też za wiele, więc nie będzie z tym większego problemu. Jednak czy jest sens? Trafiałam tu zawsze w jednym i tym samym momencie - totalnej bezradności. A w podsumowaniu zawsze ujmuję to, co najważneijsze. Najważniejsze pamiętam bez problemu.
To zaczniemy od najprzyjemniejszej kwestii. Koncercicha.
Styczniowy wypad na Organka na spontanie? W sumie warto o nim wspomnieć. Bo to takie normalne, że w ciągu dwóch dni stwierdzasz, że jedziesz do Olsztyna na koncert ziomka, którego w ogóle nie znasz, ale wiesz, że Twoja przyjacióła go uwielbia, a że nie masz w ogóle chęci do życia, to postanawiasz ją zabrać, spełnić jej marzenia, a sama się odchamić. Chowanie termosu w krzakach, żeby go w klubie nie wyrzucili XD, flirtowanie z ładnym panem z bramki, który był chętny do zabrania go do domu, zimnica na dworcu, bycie jak najebany żul w pociągu - to jest to!
Jeden z najgorzej zorganizowanych koncertów w życiu - lutowa Materia w Szczecinku. Miej bilet, nie zostań wpuszczona, bo klub za mały (y) Kiedy w końcu wlazłam, to zobaczyłam tylko Slavesów i część Materii. Napierdzieliłam się jak szpadel, było fajnie ^^ Pół sali bankietowej zapchana rodziną dalszą i bliższą. Następnego dnia na mega kacu na egzamin do Poznania. To chyba też jest to! XD
Marzec: 1125 w Poznaniu, skręcona kostka na Lowtide (ale mam ich płytę za to!) i zaś najebana, bo nie mogłam bólu wytrzymać.
(tak patrzę, że wspominam pięknie te koncerty, ale na wszystkich byłam tak napruta...)
Kwiecień: Kat (byłam trzeźwa!) było cudownie. Kocham i w marcu może nawet dwukrotnie to powtórzę!
Maj: Polibuda Open Air - no spoko, szkoda, że Chłopaki obarczyli mnie swoimi flepami i poszaleli bardziej niż (ale moja kostka zapewne jest im za to bardzo wdzięczna). Mimo wszystko to był Kabanos, a on nawet na siedząco byłby zajebity ^^ Integralia - nie wspominam dobrze. Szkoda.
Czerwiec. O tak. To był dobry miesiąc dla szalonych rzeczy. Juwenalia - bez komentarza.
Augusty. W końcu zobaczone. Była moc. Byłam w szoku, że tak mało ludzi, ale kuzyn wytłumaczył mi - nie ten klimat dla tego miasta. Pierwszy podbój Katowic, z pewnością nie ostatni. Szkoda, że nie miałyśmy okazji przekonać się, czy wychodzili po koncercie, ale jeżeli miałam jechać dalej, to nie wchodziła taka opcja w grę. Następnym razem nadrobi się ^^ (chociaż ciężko w to uwierzyć, nie byłam pijana, ale większość otaczających nas ludzi była tak pijana, że ledwo na nogach się trzymała)
Dzień później kierunek Gdańsk. A właściwie... po powrocie z Katowic nad ranem, trzy godzinki spanka i w drogę na Pomorze.
(uff... dobrze, że opcja zapisywania działa, bo właśnie komputer odmówił mi posłuszeństwa i się wyłączył x))
Odkrycie B90 (co w sumie była nie lada wyczynem, bez totalnego braku znajomości miasta i telefonu), jednego z lepszych klubów w jakich miałam okazję być. No i moi kochani. Pierwszy rządek, poznanie Galynki, poużeranie się z "typem z prawej", mega występ, Shattering na żywo <3, spotkanie z Mężem (bo niestety reszta nie wyszła), zwiedzanie miasta nocą i powrót.
Następnego dnia nadszedł czas na Deez Nuts w Poznaniu. Niesamowita energia, jednak wyczerpanie nie pozwoliło mi poszaleć.
Lipiec upłynął pod znakiem Woodstocku, który w tym roku nie był dla mnie takim "wow", jakiego od niego oczekiwałam. Było wspaniale, jak zawsze, jednak czegoś mi zabrakło. W tym roku z pewnością tego nie będzie, bo Męża na bardzo dużej scenie zobaczę ^^ z większych cudów, które podbiły moje serce przez te kilka dni były: The Rumjacks, Decapitated, Apocalyptica, Dragonforce, Tarja. BMTH trochę mnie rozczarowało, ale może to dlatego, że pokazali mi, iż tak naprawdę nie jestem tak wielką fanką, jak myślałam, że jestem.
Sierpień: opuszczone Parkwaye, opuszczony Rammstein i Gojira. Nie mam słów. Gang Albanii w Genesis. (tym chyba naprawdę nie powinnam się szczycić)
Wrzesień bez szału.
Październik. Wiadomo co. Przebiło czerwiec. No wiadomo. Bo po raz pierwszy. I z pewnością nie po raz ostatni. Kocham. Słucham. Rozpływam się. Czekam aż zobaczymy razem.
Listopad był intensywny, to trzeba przyznać. Rozpoczynając od Łydki Grubasa, przez nieoczekiwane Oczka, poprzez Tidesów i do kolejnego cuda... Tak jak Katatonię mogę przeżywać, tak tu przeżyłam raz i dosadnie. Bracia Cavalera w doborowym towarzystwie. Jedna taka okazja w życiu, wykorzystana (może nie w stu procentach) na bardzo dużych obrotach.
A grudzień był tak zalatany, że na koncerty zabrakło czasu, sił i pieniędzy.
Kiedy pomyślałam wstępnie o wpisie, chciałam napisać, że za wiele nie działo się w tym roku koncertowym, ale byłoby to kłamstwem. Działo się sporo i mam wrażenie, że o wiele więcej niż w ubiegłym roku. W tym, który własnie nadszedł też będzie ich całkiem sporo - szczególnie dużych festiwalowych, ale zobaczymy jak to z kieszenią wyjdzie.
Pół wpisu minęło, a ja tylko o ... nie. Nie 'tylko'. To jest AŻ. Bo jakby nie patrzeć to większość mojego życia.
Większość, która podejrzewam, że zacznie ustępować Komuś innemu. Kiedy sie zaczęło? Wiem kiedy. W jeden z bardziej kijowych sposobów o jakim mogłabym myśleć. Ile było wątpliwości, walki samej ze sobą, ze słabościami, z myślami. Ale jesteśmy teraz tutaj. I chociaż wiem, że nie chcesz tu wchodzić i tego czytać (może to i lepiej), to wiedz, że bardzo Ci dziękuję za Twoją cierpliwość, wsparcie, nerwy, pozytywne nastawienie, wspieranie. Za to, że jesteś. Za Ciebie 2016 mogę z pewnością być wdzięczna.
Niestety mimo tego, że Cię mam, niektóre deomny nie odpuszczają. I było to bardzo widać w minionym roku i niestety wiem, że przyszły może nic lepszym się nie okazać. Przepraszam.
Co osiągnęłam?
Byłam na koncertach, na których najbardziej mi zależało.
Udało mi się to połączyć z obowiązkami uczelnianymi.
Napisałam licencjat, obroniłam go. Ba, dotyczył tematyki, która mnie zafacynowała.
Zakończyłam pierwszy etap studiów.
Poszłam na magisterkę. Podjęłam się pracy (o któej rzuceniu już myślę, ale zawsze coś!).
Mam Prosiaczka. Na razie morskiego, ale od czegoś się zaczyna. Kocham go i to było naprawdę piękne zakończenie roku.
Starałam się wspierać rodzinę, jak tylko mogłam.
Właśnie... To był naprawdę cieżki rok dla mojej rodziny. Zarówno od strony Mamy jak i Taty. Ci, co się pogubili, niby znaleźli właściwe drogi. Jednak na jak długo? Takie obawy nie znikną od tak.
Nowy rok, nowa ja... Tia.
Ale postanowienia sobie trzasnę. Dużo różnić się nie będą od tych, które stawiam sobie co pół roku, co kwartał, co miesiąć, co tydzień, co dzień.
1. Nie będę miękką pizdą i zaczną walczyć o swoje.
2. Kupię pasek do spodni.
3. Uzbieram na laptopa.
4. Postaram się być bardziej oszczędną.
5. Pojadę na Woodstock, choćby nie wiem co.
6. Nie będę dla Ciebie taką zołzą, bo nie zasługujesz na to.
Czekają mnie jeszcze przynajmniej dwa wpisy. Takie nieco więskze przemyślenia z ostatnich dwóch tygodni. Ale to już jutro. Bo trzeba wcześnie wstać i pozałatwiać ostatnie sprawy przed wyjazdem.