Nachodzą mnie smutne refleksje. Do czego ja w życiu doszłam? Do czego zdążam?
Prócz wykształcenia (jeszcze nie dokończonego) nie mam nic. Zero. Null. Mam jakieś fascynujące hobby? Nie. Jestem w czymś wybitnie uzdolniona? Nie (chyba tylko w marudzeniu). Mam ujmującą osobowość? Nie. Mam chociaż fajne cycki czy tyłek? Nie, kurwa.
Jestem szaraczkiem, paskudnie zakompleksionym szaraczkiem, chorobliwie nieśmiałym, w nowym towarzystwie najcichsza . Jakie mam przeżycia, wspomnienia? Marne, bo całe życie na kanapie przed telewizorem tudzież komputerem. Nie mam nic, czym mogłabym się pochwalić, złośliwy pan Bóg dał mi szczyptę "talentów", ale taką szczyptę, bym nie mogła się pochwalić. Rysuję - ale to nie są dzieła sztuki, nieco lepiej od przedszkolaka. Piszę - ale mam wciąż ubogi warsztat, wciąż odtwórcze pomysły. Jestem przeciętna do bólu, do porzygu. Problem w tym, że chciałabym wybić się z tej szarej masy.
Panie Boże, skoro poskąpiłeś mi szczupłej talii, pozwalałeś, aby babcia i matka pakowały we mnie piętnaście obiadków dziennie, co dało mi wygląd wyrzuconego na brzeg wieloryba, dlaczego więc nie dałeś mi przebojowości? Wśród swoich jestem żywiołowa, ale wystarczy jedna nowa osoba, a siedzę jak trusia i strzelam dokoła oczyma, zastanawiam się, czy ta nowa osoba nie śmieje się ze mnie w duchu. Ach, te jebane kompleksy.
Dlaczego chociaż nie dałeś mi ładnej buźki, tylko ryj jak lodołamacz?
Po takim wpisie powinny pojawić się teksty, że trzeba się zmienić, trzeba brać byka za rogi, życie za jaja i tak dalej. Sęk w tym, ze jestem tak zniechęcona, że nie mam siły. Nie potrafię. Jestem takim smutnym wielorybem, co wpierdala pączka i płacze, że nikt go nie kocha i śmieją się z niego, bo jest wielki i tłusty, ale i tak sięgnie po jeszcze jednego pączka.
Nawet, jeśli bym się jakimś cudem zmieniła, to cholerne piętno, kompleks, który wpajałam sobie ja, ale także wpajali mi złośliwi ludzie, pozostanie.
Gorzko, co?