no to tak, dzisiaj położyłam się z myślą, że wstanę sobie o 9 i do roboty. jednak, kiedy mój budzik już rozdzwonił się o tej 10:30 odruchowo go wyłączyłam i udałam się w kolejną kimę, pomimo koszmarków, które tej nocy mnie dręczyły. nie bez znaczenia było też to, że właściwie położyłam się 5 godzin później niż zamierzałam...
w każdym razie tak, budzę się, patrzę: 13:40. ja pierdole. trudno, jeszcze 20 minut,
kiedy wstałam, (jak już udało mi się zwlec z łóżka) towarzyszyła mi jedna i tylko jedna myśl: "nic mi się nie chce".
naprawdzę, ja mogę żyć cały czas. ale nie dzisiaj.
potem pół godziny biłam się z myślami, czy iść pobiegać, czy zostać w domu. w końcu o 16 wzięłam się za trening. ćwiczyłam 1 h i 15 minut.
i teraz nawet mogę już żyć.
mimo, że dostałam okres.
szykuje się kolejny tydzień na siłowni.
trzymajcie się tam :* i pamiętać: dzień bez treningu, to jak... człowiek bez głowy. o jak pięknie! zupełnie nie rozumiem, po co wstawać z łóżka, jeśli planuje się danego dnia nie ćwiczyć.
(tak, dzisiaj wcale nie chciałam też ćwiczyć. pierwszy raz od ponad miesiąca miałam w głowie myśl, zamiast "chcę więcej"-nie, nie chcę już w ogóle więcej ćwiczyć!)