lubię zjeść.
o bożenko, chciałam ponarzekać, ale mi się odwidziało.
od poniedziałku zaczynam regularnie chodzić do szkoły.
kurwa, miałam tyle pięknych, poetyckich, smutnych myśli jeszcze pół godziny temu. nie panuję nad przenikaniem się stanów euforii i totalnej rozpaczy. chwilę temu chciałam umierać przekonana o podłości tego świata, o tym, że moja "delikatna duszyczka" nie zniesie już ani jednego rozczarowania realiami. śmiech wariata. nowe, idiotyczne lovestory wskoczyło mi do głowy i każe mi kręcić się na krześle w euforii i do porzygu, machać rękoma i mówić do siebie na głos. niestety nie mogę robić spacerków od ściany do ściany bo stukam kulami :D mimo że pochodzić na nerwa jest zawsze miło. teraz myślę, że jest tak świetnie, że wszystko na około jest takie świeże, pociągające i obiecujące. ale wolę nie wychodzić z mojej głowy. zazwyczaj lepiej czuję się leżąc we własnym łóżku, sama, opowiadając sobie historyjki niż w momencie ich konfrontacji z rzeczywistością. lubię wyobrazić sobie sytuację, zaplanować uczucia swoje i innych osób. przynajmniej w myślach mogę nad tym zapanować, a nie wiem co jest większą odpowiedzielnością-zważać na siebie (przy tej amplitudzie odczuć to wyczerpujące) czy na drugą osobę i to, że ma ona swoje emocje, myśli i poziom wrażliwości. czasem udaje mi się zapomnieć, czasem myślę (myślałam tak właśnie te pół godziny temu), że jestem nadczłowiekiem o nadwrażliwości, że tylko nieliczne osoby potrafią mnie zrozumieć. wpadłam też w zachwyt i melancholię (jednocześnie) nad swoim smutnym losem. opowiedziałam sobie o całym źle tego świata, które na mnie spadło, o wszystkich osobach, które sprawiły, że stanęłam przed nimi mentalnie naga, a one wcale tego nie doceniły. nikt nie potrafi tak mnie dowartościować, pocieszyć, rozbawić, zaspokoić, ale też doprowadzić do szału, zniechęcenia i skoku ciśnienia jak ja sama. żadna krytyka nie jest tak dotkliwa i trafna jak samokrytyka. nie wiem, kim musiałaby być osoba, która by nade mną zapanowała i mnie pokonała. bo mam wrażenie, że tego właśnie potrzebuję. to takie banalne, ale chciałabym spotkać kogoś i powiedzieć o nim: tak, to ta moja LEPSZA połówka.
zanim posypią się hejty, przeczytaj to jeszcze raz z przymrużeniem oka. bo właśnie tak to pisałam i tak o tym myślę. z dystansem i autoironią. z rozbawieniem i rozczuleniem patrzę na swoją złość i rezygnację, którą manifestowałam tupiąc nóżką i będąc święcie przekonana, że tym razem to już na serio. a jednak, znów się zaskoczyłam. jednocześnie powinnam szydzić z euforii, w której się aktualnie znajduję, wiedząc, że prawopodobnie pęknie ona jak przekłuty balonik przy najmniejszym zachwianiu, bo przecież wiem, że pozytywne (szczególnie długofalowe) myślenie nie jest moją mocną stroną. i choć nie wierzę sobie już nic, a nic, to jednak nie widzę powodu aby odbierać sobie te chwile szczerej, głębokiej radości lub też poruszającego, twórczego smutku. ani nawet chwilowych zawirowań nerwowych kiedy schodzę z najciemniejszą, ale chyba też najszczerszą otchłań swojego człowieczeństwa i sprzeczności charakterologicznych. muszę zaliczać wielkie szczyty na przemian z wielkimi dołami. to mnie nakręca, dzięki temu czuję i żyję naprawdę. ale cieszę się, że mogę czuć się tak jak teraz, że mogę sobie wszystko przetłumaczyć, czasem odczuć spokój, czuć, że wciąż JA sama gram ZE SOBĄ w jednej drużynie. wariować, ale nie zwiariować, nie chciałabym poczuć się gorzej, stracić kontrolę nawet w małym procencie. nie chcę nawet sobie wyobrażać jak to jest.
Zlew ma to do siebie, że wiele się nie wie
Sprawiedliwy ponoć się nigdy nie zachwieje
Siedem kul dla zdrajcy, donosił na Polaków
Kto rozróżni skinów od dzieci kwiatów
Hej, hej poznaj swój raj
Hej, hej posprzątaj tam
Rozpierdoliliście ulice w moim mieście
Macie się wynosić, więc się wynieście
Hej, hej, poznaj swój raj
Hej, hej, sprzedaj go nam
Marność nad marnościami, proszę towarzyszy
Jeden dużo gada, drugi milczy w ciszy