Generalnie nie mam powodów do narzekania.
Dostałam pracę w zawodzie mimo, że nawet jeszcze się nie obroniłam. Z licencjatem wyszłam na prostą, chociaż już widziałam wrzesień. Po tym wszytskim doszłam do wniosku, że mam całkiem twardą dupę. Ostatni rok studiów był dla mnie ciężki, a zarazem najlepszy. Ciężki, bo praca, studia, pisanie licencjatu, do tego dwa razy dostałam kopa od dwóch facetów nagle, bez powodu. Trzeci już tylko utwierdził mnie na czym im zależy. Mimo to, nie zawaliłam szkoły, pracy, nie zaniedbałam siebie. Z kolei był to też najlepszy rok, bo przełamałam swoją nieśmiałośc i nabrałam pewności siebie. Poznałam też sporo nowych osób. Zmieniłam się o 180 stopni. Jednak ciagła samotnośc jest tak dobijająca, że nie potrafię sie z tego wszytskiego cieszyć. Zyję w strachu, że zawsze tak będzie. Ze zawsze będę sama i nikt nie będzie mnie w stanie pokochać. Kiedyś powiedziałam przyjaciółce, że ja chyba nie zasługuję na miłośc. Zaczynam w to wierzyć coraz bardziej.
Przez to nawet odechciało mi się majówkowego wyjazdu nad morze.
Może gdbym choć raz doświadczyła miłości drugiej osoby nie bałabym się wiecznej samotności. A tak jedyne czego doświadczam to upatrywanie mnie jako obiektu fizycznego. Dosyć to przykre.