To był październik na moim wydziale. Siedziałam ubrana od góry do dołu w czerń, w cudzych okularach, które sprawiały, że czułam się jak blond Audrey. Pukałam obcasem kowbojek, strząsałam papierosa, pretensjonalnie wywijałam wargi ze świadomością, że to moje pierwsze, ale zawsze też w pewnym sensie ostatnie podrygi studenckiej młodzieńczości, więc kiedy, jak nie teraz?
Czułam się panią swojego życia. Swojego umysłu. Czułam słuszność podejmowanych decyzji i cel. Przyczyny i skutek zarysowywały się z bezpośredniością zmarszczek mimicznych, rys w lakierze od pociągnięć nowym kluczem mieszkaniowym, świeżych śladów kredy na podjeździe.
Co się stało, że teraz idę spać nie wiedząc już, gdzie jest granica między snem a rzeczywistością?
W świecie, który miał trwałe fundamenty nowego mieszkania, fascynujących znajomości i wiedzy, której realnie pożądałam, pojawia się wyrwa. Rysa. Ma zielone oczy i ciemne kosmyki oplatające głowę. Rozprasza mnie.
Daje spać, nie szarpie nerwów nocnymi wrażeniami, ale atakuje za dnia.
Skupienie nagle ląduje na szali rzeczy osiągalnych tylko dla wytrwałych i jednocześnie wybitnych w swojej dziedzinie. Razem z nim satysfakcja, pogoda ducha, rezolutność, systematyczność.
Cały wykalkulowany, przemyślany i, o dziwo, wprowadzany w życie plan upada.
Ale czemu nagle? Czemu z dnia na dzień? Przecież to już nie jest nowe. To zaatakowało w wakacje, miało ostre zęby i uwierało w mózg. Więc czemu.
Zaczyna się obiecująco, a kończy się zawsze tak samo*. Jakby mi zabrano jakąś część mojej duszy, mojej samodzielności, mojego indywidualizmu. Jakbym stała się bardziej częścią całości niż całością w ogóle.
Byłam taka spójna. Taka interesująca. Taka odmienna, pełna inspiracji od innych i dla innych.
Lubiłam siebie i czułam, że ludzie mają powody, żeby lubić mnie.
Teraz jedyne co lubię bezdyskusyjnie to moja figura, a to chyba za mało, żeby nazywać siebie spełnionym człowiekiem, choć pewnie należy do zestawu największych marzeń jakiejś połowy żeńskiej populacji.
*moje pisanie tutaj; żeby nie było zbędnych domysłów