Boli...
Stoi pośrodku wysokich zroszonych deszczem traw. W oddali cicho pomrukują niebezpiecznie grzmoty przeszłej burzy. Raz, co raz niebo na horyzoncie przeszywa srebrzysta błyskawica. Duszno. Płuca ciężko napełniają się dusznym powietrzem przepełnionym ozonem i siarką. Oddech grzęźnie w przełyku podsycając tylko jego suchość. Wilgotne, białe włosy kleją jej się do twarzy, ramion, piersi osłoniętych delikatnym, mokrym materiałem. Nawet o to nie dba. Czerń tuszu rozpływa się od bursztynowych oczu, cieknie po chudych policzkach, zahacza meandrem o krwiste usta, by zaraz spłynąć w cieniutkiej stróżce, po trzęsącym się podbródku. Ściska mocno pięści, wpijając głęboko paznokcie w ich wewnętrzną stronę. Dygocze. Przed nią rozpościera się ogromne, ciemne drzewo bez liści. Jego czarne gałęzie prują szare niebo a korzenie złowrogo wpijają się w spaloną ziemię.
Nagle niebo zalśniło, by zaraz pod bosymi nogami mogła poczuć niebezpieczne wibracje. Grzmot. Mokre ciało kobiety przeszedł dreszcz, który bolesnym skurczem ścisnął żołądek. Do oczu napłynęło jeszcze więcej łez, tuż przed tym, jak białowłosa runęła na kolana. Wstrząsnęły nią gwałtowne konwulsje. Jęknęła żałośnie, nim znów spojrzała przed siebie.
Na drzewo powieszonych aniołów...