Coś we mnie pęka, jakby zbierało się od dłuższego czasu i w końcu miało
się przelać, zalać Was wszystkich kwasem, wypalić w Was dziury, uderzać wielokrotnie
w to samo miejsce i doprowadzić do nieodwracalnych zniszczeń. Czuję się jakby pojawiała się
we mnie rządza mordu, mam wrażenie, że pewnego dnia zacznę strzelać do wszystkich,
zupełnie jak Peter Houghton. Nie chcę tego.
Z każdym ciosem, który od Was otrzymuję, stopniowo zakopujecie moją niewinność.
Głęboko pod ziemią. Tak, aby już nigdy nie ujrzała światła dziennego. Chciałbym,
aby ktoś mnie przywrócił, powstrzymał ten okropny proces, który we mnie zachodzi.
Daj mi cień szansy.
Poświatę cienia.
Poświatę siebie.
Kawałek siebie.
Co pozostało? Co jeszcze mogę zrobić?
A najbardziej boli Wasze naginanie prawdy.
Nie chcesz? Powiedz. Zakończ rozmowę, odejdź, zanim będzie za późno.
Już jest za późno.
Idę stąd. Nic tu po mnie. Za dnia było mi lepiej, myślałem, że wracam do normalności.
Jeszcze trochę. Chciałbym po prostu usnąć.