Postanowiłam napisać. Chwilę temu. Miałam już nawet gotowy wpis. Był w porządku, idealnie opisywał mój aktualny stan. I właśnie kończyłam pisać ostatnie zdanie, gdy przez przypadek najechałam kursorem tak niefortunnie, że zamknęłam kartę. Zdanie brzmiało: I'm such a loser.
Zgubiłam coś i szukam tego od 2 dni, ale robię to bardzo nieudolnie. Czasami przychodzi mi na myśl, że nie jest to kwestia mojej nieudolności a tego, że odnalezienie zguby jest zwyczajnie niemożliwe. Bo istnieją rzeczy niemożliwe. Jechałam pierwszego autem przez Warszawę, było około 23. Mijałam stare kamienice z epokowymi bramami, niekończące się ulice, labirynty blokowisk i renesans, i klasycyzm, ale również wielka płyta. Zewsząd dobiegały światła i znikały mi z oczu, po nich pojawiały się kolejne i kolejne. Były to okna, sygnalizacje świetlne, żarzące się papierosy? Pewnie wszystko naraz. Potem wjechałam do centrum, otoczył mnie przepych biurowców o oknach szklanych i zimnych. Ogarnął mnie niepokój. O siebie w tym wszystkim i o znalezienie czegoś, pośród ogromu tego co nieznane, pośród miejsc, które znam z widzenia, tych z którymi jestem już na: Ty, ale i tych, o których nigdy nawet nie słyszałam. Muszę przyznać: to trudne, to kurewsko trudne. Sama już z resztą nie wiem czy można zgubić, coś czego się nigdy nie posiadało, coś co mignęło przed oczyma i zniknęło, ale nie daje o sobie zapomnieć. I jest gdzieś. Bo przecież gdzieś być musi.
Na zdjęciu pewne epokowe dziewcze z Powązek. Aghr, żebym nie robiła wielu zdjęć, ale kiedy już zdecydowałabym się na wykonanie jakiegoś, byłoby ono ważne, najważniejsze.
Kończąc: I'm such a loser.