Myślę sobie, że po cholerę mi to? Po jaką cholerę mi te wszystkie nerwy, te kłótnie, wyrzeczenia, zaciskanie zębów i przytakiwanie w udawanym uśmiechu? Po co mi te wszystkie tęsknoty i rozterki? Po co mi to bieganie ile sił w nogach po pracy żeby już być razem, żeby już być blisko, zamiast picia drinka w pubie ze znajomymi z roboty? Po co mi to całe gotowanie i zatroskane pytanie "smakuje?"? Po co mi to strojenie, te spódniczki, niewygodne staniki, niepraktyczne makijaże, przez które trzeba pamiętać żeby nie trzeć oczu? Po co mi wreszcie te wszystkie zmartwienia, smutki, łzy? Po co? Po jaką cholerę do jasnej ciasnej?!
Wracasz do domu z lotniska. Ohydnego lotniska jak wszystkie inne lotniska, które dla mnie oznaczają prawie zawsze rozstania. Wracasz. Płacz i ryk na lotnisku, podejrzenie ataku paniki ze strony elegnackiego pana z neseserem. Nie proszę pana, to nie atak paniki. Łkam sobie na sucho, bo chwilowo skończyły mi się łzy. Płacz i ryk w autobusie. Nie fagasie, nie możesz się przysiąść, nie możesz mnie posieszyć. Nie, nie powiem Ci o co chodzi, zajmij się sobą. Dobrze, tak bardzo nalegasz, to Ci powiem, ale uprzedzam, że wolałeś nie wiedzieć - wracam z lotniska, na którym właśnie wsiada do samolotu mój facet, długo się nie zobaczymy, długo nawet nie porozmawiamy, to chciałeś usłyszeć? Ufff, spokój.
Wracasz do głucho pustego, nieprzyjaznego domu z lotniska z tuszem do rzęs rozmazanym a la' panda. Odpalasz laptopa, facebook. Na facebooku parada statusów wolnych ludzi. Imprezka, picie, zabawa, żarty, głupotki, śmiechy-chichy. A tu makijaż na pandę nadal pod oczami, w gardle gula. I od razu znowu przychodzi ta myśl, że przecież po co? Po co się plątać w płacze, tęsknoty, kłotnie, nerwy, ograniczenia. Można być sobie samemu, bawić się, korzystać, nikim i niczym się nie przejmować. Nie płakać, nie tęsknić, a zamiast tego pić, tańczyć i śmiać się.
Ale, ale jak tam wyszły zdjęcia z tych naszych kiku wspólnych dni? Całkiem ładne. Ładna pogoda, ładne światło - ładne zdjęcia. Miasto w tle jakieś czystsze, bardziej przyjazne. Psy w parku weselsze niż zwyke. Znajome miejsca wyglądają tak pięknie, świeże i nowe chociaż codziennie mijane zupełnie obojętnie. I my jacyś tacy dziwnie ładni. Słoneczni, uśmiechięci, promienni. Błyszczą nam się oczy i nawet włosy jakoś wydają się być lepiej ułożone i wyglądają jak z reklamy.
Więc chyba jednak warto. Warto się na siebie wściekać, wrzeszczeć żeby później pogodzić się i postarać się zmienić. Warto nawet zacisnąć zęby. W końcu gdyby nie ten okrutny upór i przekora u obojga nie musielibyśmy zaciskać zębów. Przy tak wiekiej dozie uporu i przekory u obojga te zaciśnięte zęby są jeszcze więcej warte. Warto tęsknić, warto godzinami roztrząsać wydumane pseudoprobemy, bo przynajmniej nie ma czasu na destrukcyjne pomysły. Warto biec ile sił w nogach do domu, bo to wielkie szczęście mieć do kogo się spieszyć. Warto latać pół dnia po kuchni i z troską pytać 'smakuje?', żeby usłyszeć szczery komplement od ukochanej osoby. Chociażby jeden. Warto się stroić. Spódniczki, staniczki, pomadki? To stuprocentowo babskie, a pięknie być przecież kobietą. Stuprocentową. Nawet jeśli w najbardziej dziewczęcej ze spódniczek stajesz przed kolegą na imprezie, a on po męsku klepie Cię po policzku i mówi "daj spokój stary". Z większym przekonaniem można wtredy powiedzieć "ja cię zaraz k...wa klepnę! Co ja k..wa, chłop jestem?" i jest nawet nikła szansa nie usłyszeć '"nie pier...ol stary!"...
Ale naj najbardziej warto chyba płakać. Bo chyba wychodzi na to, że im więcej łez wypłaczą oczy, tym później mocniej się błyszczą kiedy łzy wyschną. Dawno nasze oczy nie były tak promienne, błyszczące i, co tu dużo mówić, naprawdę, naprawdę piękne. I przynajmniej mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że moje życie nie jest puste. Nie jest. A oczy jeszcze będą się błyszczały. Bardzo, bardzo. Im więcej łez, tym większy błysk, it's official.
Warto kurna kochać.