Wciąż myślę o motylu uwięzionym w wieżowcu...
Zdaje się, że był tam cała lata,
a nie zaledwie kilka dni...
Spotykasz go,
a wygląda jak podarty liść
przyczepony do czyiś drzwi.
Bierzesz do ręki,
chwytasz opuszkami palców
i strzepujesz na ziemię.
W ten niespodziewanie on wstaje i frunie...
Przerażony i zaskoczony wodzisz za nim wzrokiem.
Ze zwykłego paprocha uczepionego
jakiegoś numeru na drzwiach,
okazał się być pięknym, czarnym motylem.
A Tobie został po nim tylko pyłek na dłoniach,
bo on odleciał w nieznaną stronę...
Tak jak próbując czegoś nowego wleciał do tego wieżowca
i przyglądał się pospolitości wszystkich drzwi
i wybrał te jedyne, które były dla niego wyjątkowe.
Pewnie myślał, że znalazł tutaj swój dom.
A ściągając go stamtąd zdeorientowany zaczął uciekać
w poszukiwaniu schronienia,
by nikt go znowu nie zranił,
nie dotknął...
I jak często pukano do jego drzwi
i jak chętnie przebywał w innych otoczeniu...
Na to nikt nie jest w stanie odpowiedzieć!
Mógł siedzieć tam w końcu dalej
i spoglądając co noc w kierunku szczęścia,
na które aż przyśpiesza bicie serce.
Bo w końcu złapać go i wypuścić jest najłatwiej...
Niż oswoić i pozwolić by został na zawsze,
a tym bardziej dać mu odrobinę bezpieczeństwa,
by czuł, że ktoś o niego dba i kocha...
_______________________________________
And the heart is hard to translate,
It has a language of its own,
It talks and tongues and quiet sighs and prayers and proclamations,
In the grand days of great men and the smallest of gestures,
In short shallow gasps!
But with all my education,
I can't seem to commend it,
And the words are all escaping me
And coming back all damaged,
And I would put them back in poetr