dawno już straciłam kontrolę nad tym co się dzieje. bardzo chciałabym wrócić do czasów liceum, kiedy wstawałam i wiedziałam że będę miała z kim tam porozmawiać wiedziałam że nie będę tam sama. cokolwiek działo się w szkole wiedziałam że niedługo, za kilka godzin wrócę do domu gdzie czekają na mnie z obiadem, a psy będą wariować na mój widok. jedliśmy i później każdy szedł w swoją stronę, ale byliśmy razem, niedaleko.
teraz wstaję rano i nie wiem jaki jest dzień, nie wiem gdzie jestem i po co. leniwie ruszam się z tego łóżka które po 2 miesiącach nadal nie jest moje, ubieram się, nie jem śniadania żeby nie obudzić moich całkiem obcych lokatorek. wychodzę jak najciszej tylko potrafię, a tam czasem czeka na mnie Magda która często jest jedyną przyjazną mi osobą. idziemy na zajęcia, nawet te wstrętne 5 wtorkowych wykładów, śmiejemy się z faceta od ti który gada do przeskakujących slajdów. mimo wszystko ten czas szybko mija i znów wracam do "domu". idę i modlę się żeby ich tam nie było, żebym musiałam pofatygować się i znaleźć ten cholerny klucz w stertach kartek w torebce.
niestety rzadko mam to szczęście. wchodzę, pada krótkie i obojętne cześć. otwieram lodówkę w której ciągle widzę to samo, zamykam ją, robię herbatę i siadam przy stole bo nie mam nawet swojego biurka. nikt nie pyta jak tam w szkole. włączam laptopa, po raz tysięczny przeglądam te same strony internetowe, aż z przerażeniem stwierdzam że jestem uzależniona od głupiej maszyny. wychodzę do toalety, czasem zajrzę do Magdy pożyczyć linijkę bo też nie mam. wracam, czuję mój ukochany zapach sera, fala gorąca chce mnie przewrócić, ale przecież nie otworzymy okna bo będzie zimno. kiedy znowu się przyzwyczajam ponownie siadam do laptopa, w zależności od dnia wyciągam fizykę, matmę lub chemię i "uczę się". zakładam słuchawki żeby słuchać swojej muzyki. ich nie słucham bo po prostu nie słyszę. głośniej działa lampa. znów przeglądam bloga, facebook'a, o2 i wchodzę na moje konto bankowe bo może jakimś cudem rozmnożyły mi się moje studenckie dolary. ten proces powtarzam jeszcze dwieście razy tego dnia. wstaję robię kolejną herbatę, poprzedniego kubka nie myję bo mi się po prostu nie chce. dociera do mnie że potrzebuję kalkulator. przekopuję całą jedną szafkę i jedną półkę. nie ma. zdesperowana otwieram moją magiczną skrzynię pod łóżkiem gdzie znajduje się wszystko i tam pod starymi zeszytami, żelazkiem i litrem wody leży kalkulator. biorę go i robię swoje. nadal trwa cisza, czasem zakłóci ją dźwięk gadu kiedy to b przesyła m jakiś pasjonujący link z filmikiem. przecież odległość między ich biurkami równa jest długości łóżka. za daleko. chwilę się śmieją, ja robię herbatę. później cisza. dzwoni telefon. wychodzę na korytarz, łażę od kibla do kibla, kończę rozmowę i wracam. znów ten sam schemat. siadam i staram się uczyć. znów dźwięk gadu, śmiech, herbata. już północ. idę pod prysznic, oczywiście cicho, żeby nikt nie słyszał. z góry słychać muzykę, śmiech, wrzaski. na 3 piętrze Przemek i zgraja grają na gitarach. bawią się w mortal combat czy jakieś inne gówno. wchodzę pod prysznic, najpierw patrzę czy nikogo nie ma, później wchodzę pod ostatni, mój "ulubiony". stawiam wszystkie żele, szampony na płytkach i wchodzę. szybko kończę z obawy że ktoś z tej "zdemoralizowanej góry" wskoczy mi za firankę. człapię się do pokoju zostawiając za sobą mokre ślady. im bliżej pokoju tym większa cisza razi mnie w uszy. przekraczam tajemniczą ścianę dźwiękową i wchodzę do 34. odkładam wszystko, nie, właściwie wrzucam (bo cały czas mam nadzieję że się stamtąd wyniosę) i wchodzę do łóżka. następuje szybka wymiana dobranoc i próbuję zasnąć przy zapalonych trzech lampach. w nocy budzę się bo muszę lecieć do toalety, kilka herbat dziennie ma swoje skutki. tak bardzo nienawidzę wtedy tego kibla do którego muszę iść minutę. rano wstaję i historia się powtarza. bez zmian.
nikt nie rozumie że ta cholerna klatka mnie przytłacza i zaraz dostanę klaustrofobii.
Użytkownik moullin
wyłączył komentowanie na swoim fotoblogu.