Doszłam do wniosku, że sama nie wiem czego chce. Bo niby jest dobrze ale jednak czegoś mi brakuje. A kiedy to coś na chwilę się pojawia, rozmywa się szybciej niż się ukazało. Nie mam nawet na czym zawiesić odrobiny nadzieji bo tłamszę ją strachem, przed gwałtowną jej utratą.
Czuję się jakbym żyła w pieprzonej telenoweli gdzie jeden wątek niemiłosiernie ciągnie się setkami odcinków i mimo, że wszyscy już krzyczą: `oni powinni być razem!` pojawia się `ale`, po którym następuje nagły zwrot akcji, a puknt kulminacyjny wydaje się jeszcze bardziej odległy niż zwykle. Za jakiś czas, kiedy zacznie dziać się w końcu dobrze, niewdzięczni ludzie, znudzą się przesadzonym szczęściem i lukrowanym romantyzmem, z zazdrością w oczach i pragnieniem by nasze życie nie różniło się od ich wspomnień, wydadzą moją miłość na śmierć.