Puszczam hamulce, bo już widzę ten idealny zakręt. Wyjeżdżam z lasu i przed sobą mam perfekcyjną agrafkę. Ścieżka jest świetna, naturalnie wyprofilowana w bandę u szczytu zakrętu. Jest też niewielkie wybicie i kilka kamieni do przeskoczenia.
Prędkość mam wzorową. Ale mój wielki, czarny plecak Lowepro włącza widzenie peryferyjne. Zauważam tło pięknie podświetlonej wielkiej skalnej ściany, oddzielonej ode mnie szaroniebieskim językiem jeziora. Kadr ograniczają podświetlone przez skłaniające się ku zachodowi słońce czerwone liście. Jest około trzeciej, ale pod koniec października już teraz słońce jest na tyle nisko, że wyczarowuje najpiękniejsze obrazy. Nie chcę, ale muszę. Wciskam klamki hamulców do oporu i z wściekłością podszytą ekscytacją hamuję bez szacunku dla ścieżki i opon. Szybkimi ruchami odpinam pas piersiowy i biodrowy potwornego plecaka i rzucam go w pośpiechu na ziemię. Nie ściągam ani rękawic, ani kasku. Spieszę się, chłopaki będą tu lada sekunda.
Dlaczego miejsca, w których najlepiej się jedzie, są zawsze najlepszymi miejscówkami na zdjęcia? Wyciągam aparat i włączam go. 10-22 mm? Hmm nie, za szeroko - 20-35 mm i filtr polaryzacyjny. Ręce mi się trzęsą z tego pośpiechu. Jeszcze osłona przeciwsłoneczna i jestem gotowy. Już ich słyszę, pokrzykują na tych hopkach 200 metrów stąd. Kiedy przekraczają wyschnięte łożysko strumienia słyszę natarczywe walenie łańcuchów o ramy. Terkot wolnobiegów i buczenie bieżnika opon. Mierzę światło, komponuję, wybieram pole fokusa i patrząc pod łokciem widzę Kenego, który wychodzi na wierzch bandy. Levyyy, tylko nie spóźnij się!!! - myślę i widzę, że już jest na miejscu. Ooogień z dupy!!! - drę się, żeby podgrzać ich do walki na zakręcie. I są!
Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Włażą mi idealnie w kadr, wciskam spust i słyszę niespieszną kanonadę migawki. Prowadzę ich jak Vittorio Storaro w Ostatnim Cesarzu. Pojechali. Kurz opada, dysząc podnoszę sprzęt i sprawdzam efekty. Pierwsza klata bez życia, druga nieostra. W ogóle światło nietrafione, histogram pokazuje żem głupiec. Patrzę na następne i widzę, że było słabo. Chłopaki!!! - przywołuję ich i już wiem, że muszę zmienić kąt i przysłonę.
I zły jestem, że w ogóle się tu zatrzymaliśmy. Miejsce piękne, ale ta ścieżka... jak ja bym chciał wejść w ten zakręt na pełnym gazie!
Podczas każdej wycieczki z aparatem ciągle trzeba podejmować decyzje: jechać czy zatrzymać się, żeby zapisać tę chwilę na Compact Flashu? Nie można w pełni poświęcić się jeździe, cały czas trzeba rozglądać się i chłonąć otoczenie każdym zakończeniem nerwowym. Zwracać uwagę na detale, które mogą wzbogacić kadr. Szukać miejsc, z których łatwiej wycelować i spoglądać co chwilę wstecz, żeby nie utracić niezapomnianego widoku za plecami. Zawsze najlepsze opcje przejazdu są idealnymi miejscami na zdjęcia. Można się zatrzymać i strzelić fotkę, można też przetoczyć się po niej z grzmotem i zostawić ją w swoim wewnętrznym pliku pamięci pomiędzy uszami. Potem Chronos w swoim przedwiecznym fotoszopie podkręci kolory, poprawi sylwetki i dołoży po pół metra lotu na każdym skoku. Jazda bez robienia zdjęć jest szybka i gładka, ale często pozostaje nam tylko wizja, że było suuuper. Tylko co to znaczy? Czy naprawdę udało mi się to wszystko przejechać? Czy to była jesień, czy środek lata? Czy na drzewach były liście, czy jechało się po nich. Słońce wschodziło, czy może było przed zachodem?