Kuchnia w hufcu, samostojąca szczotka i kawałek Karoli w trakcie wykonywanie jej tanecznych orgii.
Cudowny weekend.
Pierwsze - koncert Myslovitz i Rojek, którego "najchętniej zamknąłbym (zamknęłabym) w klatce, bo kocham na ciebie (Niego) patrzeć".
A jeszcze wcześniej ekspresowe zakupy i mam m.in buty. Tylko nie wiem, kiedy będę mogła je włożyć. Bo przy obecnym stanie pogody...
W sobotę od 'rana', a w sumie od południa 'przygotowania', czyli 'ogarnij siebie, ogarnij dom i pokój i załatw jakiś >>catering<<'.
A później były bąbelki, mufinki i jabłkowe sikacze, bo imbirowych nie było *bezradny*.
Później setne tego dnia prostowanie włosów przez Emę i 'wyjazd' na nockę. A w międzyczasie rozkopana Gdańska, ciemne krzaczory w parku, 'dziurawienie' płuc Emy, desperados, truskawkowe mgiełkowanie i kremo-smarowanie i w końcu - dotarłyśmy.
W hufcu cimno, zimno i filmy. I ten straszny i okropniasty 'Zmierzch' znów...br. I ochy i achy po pachy. Później jeszcze Mroczny Rycerz i Ścigani, a wszystko na big silver skrinie. I niespanie, i zamarzanie, i szybka ucieczka z hufca. Deszcz, deszcz, wiatr i syf. Autobus, dom, łóżko. Pobudka o 16.10. Mój rytm dobowy jest teraz przestawiony.
A co do dnia kobiet...cóż, po mnie to trochę spływa, może dlatego, że mnie jest bardziej urodzinowo w tym czasie jeszcze. Ale i tak...
Żyjta happily ever after, lejdis!