Jest tak:
W pewnym momencie "tego" zaczyna się coś.
Zaczyna się mechaniczność i nuda. Zwykłość.
Zaczyna się ta niby "monotonnia", może złudność.
Przestaje zależeć w pewnym stopniu na czymś,
w sumie sami nie wiemy na czym dokładnie.
Staje się "to" już proste i pospolite, kiedy
jednak to jest coraz trudniejsze, ale nie
chcemy o tym rozmawiać. Zaczynamy już nie
tworzyć zespołu, by tworzyć muzykę jak do tej pory.
"Dzień dobry, miłego dnia" staje się już nudne.
Może nawet szkoda czasu na to. Może coś innego.
Walcząc przez 5 lat o swoje marzenia, zmieniając się
samym w sobie, po kolejnych latach coraz bardziej
odkrywasz, że to jest już poniżej tego co było
na początku. Zaczynasz odczuwać już to przyzwyczajenie,
mimo, że sam zdecydowanie tego nie chcesz, chcesz żeby
to trwało, żeby budować dalej i budować. Nie stawać.
Dla mnie nie jest to nudne, mógłbym przy "tym"
spędzić cały dzień i mi tego brakuje na codzień.
Jednak nie wymagam, tylko czuć jednak to "wypalenie".
Wypalenie które coraz bardziej się objawia mimo "tego".
A może tylko tak mi się wydaje?
A może potrzebuję tego więcej?
Jeszcze 230 dni, 230...
Pink Floyd - Delicate Sound of Thunder