Stracił wiarę. Choć właściwie to Wiarę przez wielkie W. Wiarę rozumianą jako poczucie głębi i sensu, niedosłownie wierzenie w nienamacalne bzdury. Ale wiary nie można, ot tak stracić, choć ludziom zdaje się, że o wiara jest, o wiary nie ma, jakby gubili w szufladzie skarpetkę do pary, po czym znajdowali i nie zaprzątali sobie tym głowy. Ale jego Wiara nie była głupią, wrodzoną naleciałością, mimochodem, właściwą większości ludzi. Była czymś o wiele więcej, tyle, że obecnie stanem dla niego naturalnym był brak wiary, tak bardzo naturalnym, że nie pamiętał jak to jest wierzyć, ot jakieś zatarte wspomnienia z dzieciństwa, nutella, św. mikołaj, sanki, kościół, ciepło.
Niewiara była dla niego oczywistością. Inaczej życie nie mogło wyglądać. Innego świata nie było.
Stracił wiarę w Boga. Stopniowo oczywiście, ciężko mówić tu o jakimś momencie przełomowym. Stopniowo dorastał wyzbywając się złudzeń i mentalnych wynaturzeń, któregoś dnia po prostu się obudził i zauważył, że boga nie ma. Z resztą ciężko byłoby wierzyć w coś co nie istnieje, ufać wytworowi własnej dziecięcej wyobraźni. Własnej? Zbiorowej, wytresowanej, zakorzenionej.
Potem stracił wiarę w ludzi. Też nie zastanawiał się dlaczego, materiał blaknie, powszednieje, niszczy się i też nie widać ani zachodzących procesów, ani żadnych momentów przełomowych. Po prostu stracił wiarę, potem znowu stracił wiarę i nie zastanawiał się nad tym. Z resztą uważał swój obecny stan za naturalny zawsze.
I potem stracił wiarę w siebie. Być może ciężko jest udźwignąć cały świat na swoich barkach, a kiedy zostaje się całkiem samemu - trzeba, a być może to tylko głupie pieprzenie, nie zastanawiał się nad tym. Gdy kończy się x lat w końcu rozumie się, że nie zostanie się nigdy kosmonautą, nie sięgnie gwiazd, nie podskoczy wyżej dupy. Nie mógł dłużej patrzeć w ten ryj w lustrze, więc nie patrzył, ale nie widział więc też w swej twarzy kosmonauty czy zdobywcy, ani nawet kloszarda, nie widział nikogo. Nie patrzył.
Tracąc wiarę w Boga, stracił Wiarę. Bóg nadawał porządek, hierarchię spraw, ale jednocześnie obejmował całe życie klamrą nawiasów, wynosząc istnienie poza ciasne ramy od narodzin do śmierci. Przede wszystkim dawał jednak Nadzieję, i w każdy dzień i na przyszłość. Przede wszystkim na przyszłość, wydłużając perspektywę poza te kilkadziesiąt lat egzystencji.
Ludzie dawali ciepło, które nie dawało żadnej Nadziei, ale choć na chwilę osładzało czas. Samotność była jednak przecież stanem naturalnym, jakiekolwiek interakcje z innymi były bezproduktywną stratą czasu. Z resztą czy naprawdę potrzebował jakiejś przyczyny? Wiara zawsze szuka przyczyny, a jest tylko wytresowanym odruchem. Przyczyny nie było, z resztą po co miał jej szukać.
Beznadziei i bezmiłości, ale przecież miał siebie. No już nie miał.
W jakim pięknym, ponurym, prostym, czarno-białym... czarnym, nieskomplikowanym świecie żył. Wszystko było monokolorowe, kanciaste i przejrzyste. W świecie zaludnionym przez kwadratowych ludzi. Świat wiecznej zimy bez śniegu. Nie było żadnych zbędnych utrudniających szybkie liczenie krągłości, jedynie kąty proste. Jedyną miarą wszechrzeczy był pieniądz. W jakim uczciwym świecie żył... W świecie bez złudzeń, kłamstwa, mamienia obietnicami bez pokrycia. Wszystko miało swoją cenę, każdy miał swoją cenę. Królował pieniądz i przypadek, cała ziemia była kanciasta, ba, była sześcianem kostki do gry, który toczył się raz w jedną raz w drugą stronę, wg nieznanego, losowego algorytmu, mechanicznie i cyklicznie, decydując o losie wszystkich. Nie akceptował tego, nie nieakceptował tego - nie zastanawiał się, po prostu był, a być znaczyło tyle co mieć? Nie, to nic nie znaczyło. Był. Jednym z trybików tego bezcelowego mechanizmu
Żył w świecie idealnym w swojej prostocie, bez fałszywej ideologii. Idealnym.