Zdjęcie, zrobione dawno temu, przedstawia kubek, tak, ten kubek o którym zaraz będzie w kotce, z kawą, ale inną niż opisywana poniżej.
Hm… ciekawe. Niewątpliwie interesujące. Spoglądam na dno kubka. Kubek wydawałoby się jak każdy inny, ucho ma biały jest z niebieskimi ciapkami i jakimiś też czerwonymi. Ogólnie rzecz biorąc to jest bolesławiecki, z ichniej ceramiki i innych bzdetów, z bolesławieckim herbem. Rzekłby ładny, reklamujący miasto, niewątpliwie lubię z niego popijać kawkę. Jednakowoż zwraca na niego uwagę jeden napis. Adres internetowy Bolesławca, chwila…
„Pierwsza wojna, pal ją sześć to już tyle lat…”
Ach, wracając do dygresji do tematu, napis ów jest sprytnie umieszczony po wewnętrznej stronie w ten sposób, że pijąc z niego tj. z kubka i ogniskując wzrok na obiektach niewiele dalszych niż czubek nosa dostrzegał go. Z drugiej strony autor pomysłu nie był nachalny w stosunku do użytkownika kubka. Napis umieszczony jest tylko po jednej stronie. Tylko sięgając po napój prawą ręką widzi się napis. Dyskryminacja leworęcznych? Ależ, nie! Zimna kalkulacja w oparciu o fakt większej ilości praworęcznych w społeczeństwie przekuta na chwyt marketingowy w dobrym stylu. Doceniam, doceniam…
„I'm that bad motherfucker called Stagger Lee”
No ale nie o jakimś kubku miałem się rozwodzić, co to to nie. Chciałem wspomnieć o zawartości. O kawie, a raczej tym, co z niej zostało. Jak zwykle zrobiłem „parząchę”, mocną i bez cukru. Zwykle po wypiciu i odstaniu paru dni fusy, czy inaczej to coś, co zostaje po zmieleniu ziaren kawy, zalaniu ich wrzątkiem i osączeniu z wilgoci tj. po procesie kupienia, zaparzenia i wypicia kawy, robiły się na twardą skorupkę, tym bardziej, kiedy resztki wilgoci odparowywały z nich w słońcu, a już w ogóle gdy do kawy dodałem odrobinę kakao (dobrze odmieniłem?), tak, że miała posmak gorzkiej czekolady. Gdy skorupę się szturchnęło, to ku zdziwieniu wszystkich obecnych w danej chwili, a na ogół byłem to ja we własnej osobie, nie pojawiał się szatan, nie zapadał się strop, nie wygrywałem w totka, ciągle nie stawał po pomidorowej i kastracji, czy też w końcu Słońce dalej zakrzywiało przestrzeń (chociaż może przestało tylko jeszcze nikomu nie przyszło do głowy zweryfikować eksperyment sprzed 80 lat). Tym razem, oho!
„I have legalized robbery called belief” a dalej potem ra ra ra ra ra ra ra
Tym razem jednak substancja pozostała w kubku była, a właściwie jest, kiedy piszę te słowa, sypka i aromatyczna, tak jakby nieużywana. Pojawiło się pytanie: „czyżbym nie zalał?” (ją, nie siebie;) Nie, to nie jest możliwe, kubek jest brudny. „A może by tak zalać jeszcze raz?” I, i , i… . .. . … . . i właściwie o tym chciałem napisać, czy by jej nie zalać jeszcze raz.
Heh, wstawszy z podłogi po uprzednim wesołym baraszkowaniu stwierdzam, że być może znajdą się ludzie, którzy dobrną do tego momentu w notce. W notce, którą można by streścić tak: „Znalazłem kubek po kawie, w środku były resztki tejże, postanowiłem zalać ją jeszcze raz” i całkiem możliwe, że w głębi duszy pomyślą „ku*wa, ale o co chodzi?!”. I i i… przepraszam, ale popłakałem się ze śmiechu, i potem z dozą tzw. bulwersu napiszą komentarz w stylu „bez obrazy, ale całą notkę piszesz o kawie drugiej świeżości!”, na co ja odpowiem słowami mojego ulubionego bohatera literackiego (tak, wiem jestem w ch*j nieoryginalny, nietwórczy i umiem tylko cytować): „Druga świeżość to nonsens! Świeżość bywa tylko jedna – pierwsza i tym samym ostatnia.” I tym samym popełnię literacko-rzeczowe (ale mądrze to brzmi hi hi hi) seppuku.
Nie mogę, idę zalać tę kawę…