Czemu ja mam taką durną tendencję do wpierdzielania się w coś, co wiem że będzie dla mnie trudne? Zawsze jak mam kilka opcji do wyboru to na własne życzenie wybieram tę najtrudniejszą, nawet jeżeli trudna = przekraczająca moje możliwości. I choćbym nie wiem jak bardzo była na siebie zła, następnym razem zrobię dokładnie tak samo. Czemu? "Jakoś to będzie" - myślę i rozgraniczam siebie teraz i siebie w niedalekiej przyszłości, która btw wydaje mi się zawsze baardzo odległa. A jak sobie wreszcie zdaję sprawę, że to przecież jedna i ta sama osoba, z takim samym usposobieniem i predyspozycjami to i tak za wiele to nie zmienia, bo wtedy pojawia się u mnie taki kompleks, który sprawia, że dając sobie łatwiejsze zadanie czuję się gorsza i ułomna. Takie głupie " jak to? ja nie potrafię ?! "
No a potem to się rozczarowuję. Koniec końców zazwyczaj potem zniechęcam się na coś i nie będę tego robić wcale zamiast wybrać sobie coś łatwiejszego.
Bo ja zawsze jestem mądra w momencie podejmowania decyzji: " Leniu, może się w końcu zmobilizujesz do czegoś porządnego". A potem jestem mądra jak przyjdzie się ocenić : " No, trzeba było myśleć, jak się wybierało temat na wypracowanie. Trzeba było myśleć jak się wybierało zadania. Trzeba było myśleć jak się kształtowało swój charakter!"
A jeszcze niedawno uprawiałam czynny wszystkomiwisizm. Teraz to co? Usłyszałam raz w szkole, że "zrobiłam to za słabo jak na mój poziom" i w załamaniu od tamtej pory na nic nie uczę się tak, jak na przedmiot, z którego zawsze byłam dobra. A uczenie się wcale nie sprawia, że czuję się lepiej. Jedynie nauka biologii sprawia mi przyjemność, czasem jeszcze religia, nic więcej. A kiedyś miałam satysfakcję ze wszystkiego.
Tak, wiem, szkoła, szkoła. Ale co zrobić, kiedy przeklęte szwaby i ich popieprzony szwabski język mają nade mną przewagę ?! Ja już nie chcę się germanić, nic nie umiem.
Ja chcę spać ! A po nocach śnią mi się wykresy ruchu jednostajnie przyspieszonego albo to że wkońcu załamana wejdę do zakonu, ratunku.