82
- Matt, mógłbyś się zatrzymać?
Jedziemy za szybko, stanowczo za szybko. Mimo całej swej nieśmiertelności nie chcę skończyć na drzewie z rozbitą głową. Chłopak w ogóle mnie nie słucha, jest jak w transie, nie odzywa się, ani nie reaguje na żadne bodźce.
- Zatrzymaj się, proszę.
Próbuję na spokojnie przemówić mu do rozsądku, lecz on tylko jeszcze mocniej dociska gaz.
- Zjedź na pobocze, Matt, błagam cię... STÓJ! - krzyczę, co w końcu przynosi upragniony efekt.
Brunet gwałtownie hamuje, przez co praktycznie wylatuję przez przednią szybę. Gdyby nie to, że w porę zaparłam się nogą o deskę rozdzielczą, to pewnie już leżałabym na masce. Pasy bezpieczeństwa zamontowane w tym samochodzie wydają się być bezużyteczne. Gdy auto wreszcie staje w błogim bezruchu szybko z niego wysiadam. Jestem wściekła, a alkohol, który wypiłam wcale mi nie pomaga. Z furią zatrzaskuję za sobą drzwi pojazdu i opieram się o nie z założonymi rękami. Moje dłonie automatycznie zaciskają się w pięści. Zamykam oczy i robię kilka głębokich wdechów, ale to na nic, nie jestem w stanie się uspokoić.
- Wsiadaj, musimy jechać - słyszę za sobą wyprany z emocji głos Matta.
Odwracam się do niego powoli, jego spojrzenie jest puste. Chłopak skrzętnie ukrywa swoje emocje, ale jego ton jest stanowczy i nieznoszący sprzeciwu. Rozumiem, że się martwi, ale nie powinien narażać zarówno swojego, jak i mojego życia. Normalnie bym mu uległa i posłuchała, lecz nie dziś. Za dużo wypiłam i nie myślę całkiem trzeźwo.
- Aż tak ci śpieszno ratować biedną Allison? Skoro sama wpakowała się w kłopoty, to niech sama się z nimi upora!
- Lena, nie wygłupiaj się. Wsiadaj.
- Dzięki, ale nie skorzystam. Nie spieszno mi z powrotem do nieba - rzucam bezmyślnie patrząc na niego z pod przymrużonych powiek.
- Wsiadasz, czy nie? - pyta nie zwracając uwagi na moje nieprzemyślane słowa.
Teraz jego oczy ciskają pioruny, a usta zamieniają się w wąską kreskę. Jego doskonała maska pękła ukazując jego prawdziwe uczucia. Nawet głupi by zauważył, że nie martwi się o Allison jak o koleżankę, ani nawet jak o najlepszą przyjaciółkę. Zależy mu. Widzę to w jego postawie, jak i myślach, które kłębią się w jego głowie, nie trudno mi je odczytać i zinterpretować na swoje potrzeby. Nie potrzebuję do tego anielskich mocy. Z niewiadomych powodów czuję się zazdrosna.
Nie odpowiadam na jego pytanie, co on najwyraźniej odbiera za odmowę.
- Jak chcesz - mówi i wraca do auta.
Zatrzaskuje drzwi i bez wahania odjeżdża. Zostawia mnie samą na tym pustkowiu.
- Serio?! - krzyczę ze złością.
Jeszcze przez chwilę widzę tylne światła jego samochodu, a potem pozostaje już tylko ciemność - za mną i przede mną. Przeklinam samą siebie, lecz nie czuję się skruszona, o nie. Może i zachowałam się jak rozkapryszone dziecko, ale nie miał prawa zostawić mnie tutaj. Na całe szczęście księżyc oświetla mi drogę i udaje mi się dość sprawnie omijać wszelkie nierówności pojawiające się przede mną, szybko jednak natrafiam na rozwidlenie dróg, i uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia którędy iść. Staram się zapanować nad narastającym we mnie strachem, panika prawie mnie obezwładnia. Jeśli skręcę w złą stronę, mogę iść kilka dni i, i tak nigdzie nie dojść. Mój wzrok staje się zamglony i zaczyna mi się kręcić w głowie. Wypity alkohol potęguje wszystkie uczucia, a najbardziej strach. Próbuję wziąć się w garść.
Skrzydła.
Rozwiązanie samo pojawia się w mojej głowie, lecz nie jestem pewna, czy aby na pewno jest właściwe. Od tak dawna nie latałam, że wydaje się to prawie niemożliwe... Przełykam wszelkie wątpliwości i zamykam oczy. Przy odrobinie wysiłku udaje mi się rozprostować upierzone ramiona, które delikatnie poruszają się na wietrze. Długo patrzę w niebo, aż w końcu czuję się gotowa. Wykonuję kilka wymachów i ciężko odrywam się od ziemi. Jednak lot nie przynosi mi ani radości, ani ukojenia, sprawia mi ból. Przypomina o tym, jak Daniel zobaczył mnie po raz pierwszy w mojej prawdziwej postaci. Skrzydła nie są w stanie mnie utrzymać i choć bardzo się staram muszę opaść na ziemię. Nie ląduję, lecz upadam, nie ma w tym ani krzty gracji. Zdzieram sobie skórę z dłoni i kolan, a szloch wyrywa się z mojego gardła.