Część 6
- Wstajemy, Śpiąca Królewno... Pora wziąć w rękę pędzel...
Powoli otwieram oczy i widzę skąpaną w słońcu twarz Adama, wygląda tak... anielsko.
- Jeszcze pięć minutek, mamusiu... - mamroczę zaspanym głosem i odwracam się na drugi bok.
A miałam taki piękny sen z motocyklistą w roli głównej... Może jeszcze da się do niego wrócić? Zaczynam powoli wracać do tego upojnego, sennego stanu, jest mi tak strasznie wygodnie i ciepło... Adam ściąga ze mnie kołdrę. Piszczę jak szalona. Zimno!!! Odwracam się do niego z fryzurą ala ptasie gniazdo i posyłam mu mordercze spojrzenie, Adam uśmiecha się łobuzersko. Prycham, jak kot i rzucam w niego poduszką.
- Wynocha! Muszę się ogarnąć.
Chłopak taksuje mnie wzrokiem i mówi:
- Mi tam się całkiem podoba tak, jak jest.
- Ale mi nie! - ciskam w niego kolejną poduszką.
Adam nie spieszy się do wyjścia, uśmiecha się głupio. Skończyły mi się poduszki, więc wstaję i własnoręcznie wywalam go z pokoju. Zakładam jakieś wytarte dżinsy i starą koszulkę, zapewne ubrudzę się farbą, a nie chcę zniszczyć nowych rzeczy. Wyjmuję z torby jabłko, o którym wcześniej zupełnie zapomniałam i pogryzając je wychodzę z pokoju. Adam jest u siebie, rozpakowuje nasze wczorajsze zakupy. Rzucam mu obrażone spojrzenie i zgrabnym gestem wysypuję na podłogę pędzle, jeśli oczywiście w ogóle można robić to z gracją. Potem składam tradycyjne "czapeczki" z gazet i nakrywam łóżko (jedyny mebel w pokoju) białym prześcieradłem. Chłopak rozrobił już farbę, więc możemy zaczynać. Jesteśmy aniołami, ale nie przeszkadza nam tego typu praca, dla nas to raczej zabawa. Sięgam pędzlem do wiaderka i majestatycznym gestem zaczynam malować ścianę na ładny, pistacjowy kolor. W górę i w dół, w górę, w dół... Czuję, jak coś mokrego zaczyna mi spływać po plecach, odwracam głowę i widzę, że cały tył koszulki mam ubabrany świeżą farbą, Adam szczerzy się do mnie. Nie zwracam na niego uwagi i wracam do pracy, ale znów czuję uderzenie farby.
- Hej, przestań! - krzyczę do niego.
- Ale nie będziesz się już fochać?
- Będę - pokazuję mu język, ale po chwili uśmiecham się i również strzepuję z pędzla farbę, wprost na jego szeroką pierś.
- No nie! Doigrałaś się! - woła i zaczyna wojnę.
- To ty zacząłeś - chichotam, ale przestaję gdy dostaję zieloną mazią w twarz.
Piętnaście minut później unoszę białą flagę, mam dość. Jestem zziajana i cała brudna, a moje ciemne włosy mają teraz zielone pasemka. Jak ja to z siebie zmyję? Mam nadzieję, że jest gdzieś w domu rozpuszczalnik... Zaczynam grzebać w jeszcze nierozpakowanych torbach, im szybciej to z siebie zmyję tym lepiej.
- Adam, gdzie jest rozpuszczalnik? - pytam w końcu.
- Jaki rozpuszczalnik?
- No normalny... Tylko nie mów, że nie kupiłeś - mówię błagalnym tonem.
- Pewnie zapomniałem - rzuca obojętnie.
- Adam!
Przecież ja go chyba uduszę... I co ja mam teraz z sobą zrobić?! Biegnę do łazienki i próbuję doszorować zielone plamy na policzkach, ze skóry może zejdzie, z włosów na pewno nie. Zrozpaczona patrzę w lustro, wyglądam koszmarnie! Adam... Ukrywam włosy pod czapką i wychodzę do supermarketu. Jest w nim dosłownie wszystko, począwszy od jedzenia, a skończywszy na ubraniach, rozpuszczalnik też gdzieś tu musi być... Mijam dział z przyprawami i zupkami w proszku, ale za chwilę się cofam, i staję jak wryta. No nie, tylko nie on! Nie teraz! Kuźwa, zobaczył mnie! Może by tak uciec...?