Gdy dobiegłem do stajni zobaczyłem zaparkowany przed budynkiem samochód weterynarza. Przestraszyłem się, serce biło mi jak szalone. Tylko nie to, proszę... Miałem nadzieję, że to nie do Aris, ale tylko okłamywałem sam siebie. Wiedziałem, że nie mówią mi całej prawdy, że ukrywają przede mną jak naprawdę jest źle. Wstrzymałem oddech i wkroczyłem przez ogromne drewniane wrota do środka. Czułem zapach smutku, bólu... śmierci. Kilka osób stało przy boksie mojej klaczy, zauważyłem Mike'a, jednego ze stajennych, przeraziłem się na widok matki. Co ona tu w ogóle robi? Przecież nie znosi tego miejsca, zapachu, otoczenia... Stanąłem za nimi i spojrzałem w głąb boksu, weterynarz klęczał przy Aris.
- Jess... - mama zaczęła coś mówić, ale przerwałem jej ruchem ręki.
Podszedłem do mojej klaczy, uklęknąłem obok niej i spojrzałem pytająco na znajomego lekarza.
- Nie jest dobrze. Pewnie widzisz, że nie wykazuje w ogóle chęci życia. Męczy się, a noga nie goi się dobrze.
- Czyli... - przerwałem przerażony. - Nie da się nic zrobić?
- Możemy kontynuować leczenie, zastrzyki, kroplówki i inne leki mam przy sobie, ale zastanów się co będzie dla niej lepsze. Nie daję Ci żadnej gwarancji, że wróci do formy, że w ogóle przeżyje.
Aris nie patrzyła na mnie, leżała bez ruchu. Nie chciałem się z nią żegnać, nie byłem gotowy. Spędziłem z nią najlepsze chwile swojego życia, nie mogła mnie teraz tak zostawić. Pogładziłem jej wychudzoną szyję.
- Możecie mnie z nią zostawić? Na chwilę? - zapytałem szeptem.
Spełnili moje życzenie i już po chwili byłem sam, tylko ja i klacz.
- No, Aris! Podnieś się, wstań! - szeptałem gorączkowo. - Proszę, nie odchodź, żyj!
Klacz nawet nie próbowała się ruszyć, widziałem że była słaba, ale dałaby radę, gdyby tylko chciała. Moje oczy wypełniły się łzami, spływały po moich policzkach. Nie mogłem się pogodzić z tą sytuacją. Wstałem, kopnąłem w ściankę boksu, inne konie zarżały. Przechadzałem się nerwowo, w tą i z powrotem, wydeptałem ładną ścieżkę. Znów opadłem na kolana i załkałem, teraz już głośniej. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to mama, odepchnąłem jej rękę.
- Zostaw mnie. I tak nic Cię nie obchodzę.
- Przestań, wiesz, że to nieprawda.
Milczałem, nie chciałem przyznać jej racji, chciałem obarczyć kogoś winą za stan Aris. Chciałem żeby to nie była moja wina, ale była i nic tego nie zmieni.
- Daj jej odejść - szepnęła mama. - Nie możesz na siłę utrzymywać jej przy życiu.
- To moja decyzja, to mój koń.
Wiedziałem, że jestem egoistą, ale nie straciłem jeszcze nadziei. Wierzyłem, że wszystko może się jeszcze zmienić.
- Wróć na noc do domu, proszę - powiedziała łagodnie.
- Nie, raczej nie.
Usłyszałem jak mama wychodzi. I dobrze. Pocałowałem Aris w czoło, pogładziłem ręką jej dostojny pysk. Tak bardzo było mi przykro, żałowałem swoich decyzji, mogłem spędzić z nią więcej czasu... Moje łzy kapały na jej głowę. Pożegnałem się z nią, wyszedłem z boksu i przekazałem weterynarzowi, że chcę zaczekać jeszcze jeden dzień. Tylko jeden. Mężczyzna skinął głową, dał klaczy zastrzyk na wzmocnienie, a potem odjechał, wszyscy odjechali. Znów zostałem z nią sam, siedziałem obok, trzymałem jej łeb na kolanach, powoli traciłem nadzieję... Gdy klacz zasnęła wyszedłem ze stajni i wróciłem do Lucy. Drzwi wejściowe były otwarte, a dziewczyna drzemała na kanapie. Dom był pogrążony w ciemnościach, ale nie przeszkadzało mi to. Spojrzałem w stronę jadalni - zrobiła kolację, lecz wszystko już wystygło. Tak mi przykro Lucy - pomyślałem i pogładziłem dziewczynę po policzku. Delikatnie ująłem ją w ramiona i zaniosłem do sypialni, nakryłem ją kołdrą, a potem sam ułożyłem się na kanapie w salonie. Nie spałem całą noc. Nie mogłem zasnąć. Bałem się. Chciałem, żeby Aris wyzdrowiała, żeby mogła biegać po pastwisku, tak jak dawniej...