Przez mój wczorajszy wybuch rodzice chyba uznali, że nie dadzą mi środków przeciwbólowych, żebym "poczuł" swoje obrażenia. Ich "terapia" zadziałała. Bolało mnie dosłownie wszystko - tors, ręce, plecy... Każdy ruch był niewyobrażalną męką. Byłem wypoczęty, choć to nic dziwnego, bo przecież spałem około dwudziestu godzin. W pokoju panował mrok. Za oknem było już ciemno, a prawie okrągły księżyc emanował delikatnym blaskiem. Zastanawiałem się co będzie dalej. Do tej pory nikt mi nic nie powiedział o Aris. Wszyscy dyskretnie omijali jej temat, a gdy pytało się ich wprost - milczeli. Denerwowało mnie to. Wiedziałem, że Lucy by mi wszystko powiedziała, gdybym poprosił, ale nigdy nie zostawiali mnie z niej samej. Zawsze mieliśmy jakąś przyzwoitkę, która nie pozwalała jej odezwać się ani słowem.
Gdy uchyliły się drzwi, do czeluści mojego pokoju wpadło trochę światła. Już myślałem, że to Lucy, że wreszcie porozmawiam z nią sam na sam, ale postać, która wsunęła się do pomieszczenia była zbyt mała, zbyt wątła, żeby móc być moją dziewczyną. Po sekundzie moje oczy dostosowały się do nowej sytuacji i ujrzałem krótkie blond włosy i delikatną twarzyczkę Madeline. Stała nieśmiało w progu i czekała na moją reakcję, gestem poprosiłem, by się zbliżyła. Dziewczynka zamknęła drzwi i usiadła na brzegu mojego łóżka. Zazwyczaj nie była taka cicha, ale podejrzewam, że rodzice ją czymś nastraszyli i zabronili mi przeszkadzać. Ich zachowanie zapewne ją zaniepokoiło, a po stracie matki Madeline zrobiła się strasznie wrażliwa. Uśmiechnąłem się i ująłem jej malutką dłoń.
- Wszystko w porządku, nic mi nie będzie - zapewniłem ją.
- Ale ciocia i wujek strasznie się o Ciebie martwili, nie chcieli mi nawet powiedzieć co się stało.
"Ciocia i wujek" jak to dziwnie brzmi, gdy mowa jest o moich rodzicach...
- Mały wypadek podczas wyścigu, spadłem z konia - siostra zrobiła wielkie oczy. - Ale nie martw się, jeszcze parę dni i znów będę nosił Cię na barana - dodałem szybko.
Dziewczynka chyba mi nie uwierzyła, ale nie odezwała się. Siedzieliśmy w milczeniu i szczerzyliśmy się do siebie.
- Czy Lucy jest jeszcze u nas? - zapytałem z nadzieją, choć wiedziałem, że odpowiedź będzie przecząca. Nawet nie wiecie, jak wielkie było moje zdumienie, gdy Madeline lekko skinęła głową. - Możesz ją zawołać? Tylko odciągnij czymś rodziców - szepnąłem.
Było późno, zbyt późno. Zastanawiałem się czemu jej rodzice jeszcze nie ściągnęli jej do domu. Drzwi otworzyły się po raz kolejny i ujrzałem Lucy, jej jasne, brązowe włosy, czekoladowe oczy, smukłą sylwetkę. Zamknęła cicho drzwi i jak poprzednio Madeline usiadła na moim łóżku. Spoglądałem na nią wyczekująco, nie miałem ochoty znów zadawać tych samych pytań.
- Przepraszam, Twoi rodzice nie chcieli Ci nic mówić, żeby Cię nie denerwować. Uważali, że na razie tak będzie lepiej.
- Niewiedza jest jeszcze gorsza - mruknąłem.
- Aris... Ma poważną kontuzję. Nie pytaj co dokładnie, bo nie wiem, nie znam się na tym.
- Ale złamana kość, czy zerwane ścięgna? Powiedz, błagam.
- Coś z przednią nogą. Naprawdę, nic więcej nie wiem.
Ukryłem twarz w dłoniach, potarłem nagle zmęczone oczy. To przecież było niemożliwe, nie teraz, nie w środku sezonu, nie JEJ.
- Wszystko w porządku? - Lucy była zmartwiona.
- Nic nie jest w porządku! Jak możesz tu tak spokojnie siedzieć?! - znów ogarniała mnie złość, bałem się o Aris.
- Spokojnie, połóż się...
Dziewczyna mówiła kojącym głosem, uspokoiłem się, położyłem, nakryła mnie kocem. Długą chwilę milczeliśmy.
- Już lepiej?
- Tak - mruknąłem i odgarnąłem jej włosy za ucho. - Chyba się zdrzemnę.
- Odpoczywaj. Ja muszę się zbierać, bo rodzice znów mnie opierniczą - westchnęła i dała mi przelotnego buziaka. Potem wyszła.
Moje opanowanie było pozorne, wszystko we mnie wrzało. Niecierpliwie czekałem, aż rodzice pójdą spać, a trwało to wieki. Mama przyszła jeszcze dać mi jakieś tabletki przeciwbólowe, żebym mógł spokojnie odpoczywać, potem głosy dobiegające z salonu ucichły. Było koło jedenastej gdy wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się, co nie było łatwe. Otworzyłem okno i wspiąłem się na parapet. Setki razy wychodziłem w ten sposób z pokoju, więc nie było to nic trudnego. Na szczęście proszki zaczęły działać. Zsunąłem się cicho na klomb kwiatowy i spokojnym krokiem ruszyłem poboczem w stronę stajni. Nie było to daleko, dwadzieścia minut spacerkiem. Uliczne latarnie oświetlały mi drogę, ich światło było strasznie wątłe, ale zawsze coś. Był początek lata, wiał lekki, ciepły wietrzyk, ale nie to było teraz ważne. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do stajni, do mojej Aris. Wizja klaczy dodawała mi sił i w mgnieniu oka dotarłem do znajomego budynku. Poczułem zapach koni i siana. Prawie biegłem do boksu mojego konia, strasząc przy tym inne konie. Zwolniłem i oparłem się o drzwiczki, Aris stała w tyle boksu. Wszedłem do niej, była niespokojna, zmęczona, wystraszona. Chyba otumanili ją jakimiś lekami, jedną kończynę miała w usztywnieniu, czyli pewnie uszkodziła kość. Zbliżyłem się do jej łba i gładziłem ją po czole.
- Och Aris... Moja biedna Aris...
Wtulałem się w nią, masowałem jej nogi, nawet przyniosłem sobie szczotki by ją trochę wyczyścić. Przy mnie klacz uspokoiła się, mimo wszystko w pełni mi ufała. Potem opadłem na słomę w kącie jej boksu. Było sucho i ciepło, i nadzwyczaj wygodnie... Wpatrywałem się w moją biedną, udręczoną klacz dopóki nie zapadłem w lekki sen.