Często zastanawiam się, jaki jest cel tej naszej całej, wielkiej podróży zwanej życiem.
Jaki jest nasz cel? Do czego dążymy? Kiedy skończymy? Kiedy właściwie zaczęliśmy?
Mówią, że odpowiedzi na te pytania znajdujemy w trakcie podróży, ale skąd ta pewność?
Jak długo możemy dążyć do czegoś, co nie jest pewne? Jak daleko jest odpowiedź?
Czy w ogóle powinniśmy wyruszać? Co jeśli na końcu dowiemy się, że żadnej odpowiedzi nie ma?
Nie ma klucza, nie ma zamka, nie ma drzwi, nie ma już nawet nas, nie ma niczego.
Ja wciąż nie znalazłem odpowiedzi, coraz bardziej wątpię, że ją odnajdę.
Szukałem jej wszędzie, pytałem każdego, wpadłem w studnie bez dna.
Czy odpowiedź jest w religii? Mamy w coś wierzyć? Dlaczego?
Po co nam wolna wola, skoro nie możemy jej używać?
Powiedzieli nam na starcie "trawa jest zielona" więc uważamy, że jest zielona.
Jaka jest prawda? Może na końcu dostaniemy prawdę podaną na tacy?
Tabletki zaczynają działać.
Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży, jutro będzie nowy, lepszy dzień.
Oczy mi się zamykają, muszę się przespać, dobrze.
AKT 1.
Prowadzę, wróć, prowadziłem świetne życie, seksowna żona, kochana córeczka, dom za miastem, spokój, zero problemów, żyć nie umierać.
Uważałem, że życie jest piękne, niesamowity dar, nie dostaniemy w życiu nic lepszego niż dar życia.
Pamiętam tę iskrę w oczach mojej córki, gdy dostała śliczny, różowy album na karteczki i podobne temu rzeczy.
Iskra jak flara zabłysnęła i napełniła moje ciało spokojem, poczuciem sukcesu, czułem to szczęście, zarówno moje jak i jej.
Pamiętam jak chodziliśmy na wspólne spacery, lekki mroźny wiatr uderzał w nasze nieosłonione niczym twarzyczki.
Twardy śnieg chrupał pod naszymi stopami jak kolejne czipsy miażdżone zębami w ustach mojej córki.
Pamiętne słowa mojej żony, że jestem tym idealnym, jedynym, wyjątkowym, ponoć stworzyłem im życie, byłem wybrańcem.
Dziwiłem się wtedy, jak wiele ciepła mogą zapewnić słowa w zimowy poranek.
Po przebyciu długiej drogi, mnóstwa wzlotów i upadków wiem, że wszystko było jedną wielką bzdurą.
Ale porozmawiajmy o tym co było na początku, wszystko zaczynało się bardzo niewinnie, nikt by niczego nie podejrzewał.
Obudził mnie koszmar, moja córeczka była rozrywana na strzępy przez niewidzialne stworzenie, sama siła, moc.
Zlany potem i chwilowo otumaniony usiadłem na skraju łóżka i zacząłem przecierać oczy, chwilami myślać, iż dalej śnie.
Po kilku sekundach moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do mroku, kontury poszczególnych mebli powoli zaczynały być widzialne i rozpoznawalne.
Spojrzałem na budzik stojący na szafce obok łóżka, była 4:44, od dłuższego czasu trafiałem na takie godziny.
23:23, 4:44, 11:11, z czasem stało się to troszkę irytujące, naczytałem się mnóstwo bzdur na ten temat w internecie, no bo jak można wierzyć anonimowym?
Wstałem powoli i wyruszyłem w stronę łazienki, delikatnie na palcach, byle tylko nie obudzić żony, której najwyraźniej śniło się coś znacznie lepszego niż mi.
Ostre światło w łazience uderzyło prosto w moje oczy, które przez chwile musiałem mrużyć żeby cokolwiek zauważyć.
Widok w lustrze nie był zbyt ciekawy, zmarnowany 35-latek, nieogolony, skóra jak pergamin, wory pod oczami, co ona we mnie widzi?
Przemyłem twarz lodowatą wodą z nadzieją, że pomoże mi to wrócić do normalności.
Otworzyłem apteczkę i zobaczyłem opakowanie Relanium, nigdy jeszcze ich nie brałem, kupiłem je kiedyś w czasie "kryzysu" ale nigdy ich nie otworzyłem.
"Co szkodzi spróbować, może normalnie zasnę" - pomyślałem, po czym otworzyłem opakowanie i nie czytając ulotki wyciągnąłem dwie tabletki i położyłem je na umywalce.
Połknąłem obydwie naraz i popiłem wodą, szczerze powiedziawszy chwilami powątpiewałem w ich działanie i można powiedzieć, że trochę też żałowałem.
Wracając w ciemnościach do pokoju zauważyłem coś dziwnego, budzik przeskoczył na 4:45, wydawało mi się, że jednak spędziłem trochę więcej w łaziencę niż minutę.
"Znowu się szajs zepsuł, chińskie gówno" - klnąłem pod nosem, niestety jednak zbyt głośno gdyż z ciemności wydobył się anielski głos:
"Co się stało kochanie? Co się zepsuło?" - powiedziała śpiącym głosem.
"Budzik, tak to jest jak się kupuje tani, chiński sprzęt" - odpowiedziałem, jakby z pretensjami do niej.
O dziwo od momentu mojego wejścia do pokoju budzik ruszył i zaczął działać normalnie, minuta po minucie, przyznam, że trochę mnie to zdziwiło, może nawet przestraszyło, zbyt wiele horrorów obejrzałem chyba, tam takie sztuczki lubią robić, no ale kto by się przejmował jakimś głupim budzikiem.
Z mojego wewnętrznego monologu wybudziła mnie żona, która jakoś nie miała ochoty na konwersacje o tej godzinie, bo kto by miał?
"Będziesz tak stał i gapił się na ten budzik? Wchodź do łóżka, po południu pojedziemy i kupimy coś niechińskiego i nietaniego, a teraz chodź tutaj." - powiedziała, odkrywając kołdrę i robiąc mi miejsce.
"Znajdź teraz coś, co nie jest zrobione przez parę rączek chińskiego dziecka, które w ramach zapłaty dostaje miskę ryżu" - powiedziałem z lekkim poirytowaniem w głosie wchodząc do łóżka.
Pocałowałem ją w czoło, przytuliłem się i z nadzieją, że przyśni mi się coś miłego zacząłem zamykać oczy.
Momentalnie mój mózg zaczął atakować mnie przeróżnymi pomysłami, wizjami czy jakkolwiek by to nazwać.
Nie wiem nawet kiedy zasnąłem, wiem tylko, że koszmar się nie skończył, poczułem się jakby po prostu włączyły się reklamy w trakcie jakiegoś potwornie strasznego horroru i każdy biegnie do łazienki oddać troszkę moczu, bo reszta wsiąka właśnie w spodnie, uwalniana raz po raz podczas coraz to straszniejszych scen w filmie.
Kontynuacja wyglądała mniej więcej tak, widzę moją córeczkę biegnącą przez pole w moją strone, uśmiech od ucha do ucha, ręce wyciągnięte w powietrze w celu przytulenia mnie i prawdopodobnie uwieszenia mi się na szyi.
Gdy jest jakieś 3-4 metry ode mnie, nagle jakby odbezpieczony granat eskplodował w jej żołądku, ona wybucha i rozrzuca na wszystkie strony całe swoje wnętrzności, a raczej ich pozostałości.
Moja twarz zostaje oblana gęstą, ciepłą krwią.
W miejscu gdzie moja córeczka dosłownie pękła jak mydlana bańka pozostał jeszcze kawałek skóry wraz z jej włosami w kolorze kasztanu, zupełnie jakby została oskalpowana.
W tym momencie wszystko co pozostało, leżąc na ziemi zaczyna w nią wsiąkać, tak jakbym był w ruchomych piaskach, nie pozostaje ani ślad.
Krew z mojej twarzy znika, promienie słońca nagle uderzają w moją twarz i oślepiają mnie na kilka sekund.
Z bieli którą mam przed oczami wydobyła się przytłumiony głos, przytłumiony ale jednak bardzo znajomy.
Powoli odzyskując wzrok zauważam znowu moją córeczkę krzyczącą "Tato, tato!" i biegnąca w moją strone z wyciągniętymi rękoma.
I znowu to samo, po prostu eksploduje, tym razem w oddali zauważam inną dziewczynkę, która zaczyna nagle uciekać w stronę pobliskiego lasu.
Zacząłem za nią biec, nie wiem sam tego chciałem, może bym się czegoś dowiedział.
Z niesamowitą szybkością dotarłem do lasu i w tym momencie byłem już otoczony drzewami z każdej strony, wgapiającymi się we mnie ponurymi twarzami z kory.
Postanowiłem krzyczeć i jakoś zawołać nieznajomą dziewczynkę, poczułem się trochę dziwnie, ale to przecież tylko sen.
Jakaś czarna postać, kształt, cień, przebiegł między drzewami przede mną, nie robiąc żadnego, nawet najmniejszego hałasu.
Gdy zacząłem biec i zbliżać się do owego kształtu - obudziłem się i niemalże wyskoczyłem z łóżka, byłem jeszcze bardziej zlany potem niż wcześniej, z koszulki mógłbym teraz wykręcić dosyć duży kubek potu.
Rozejrzałem się po pokoju, moja żona dalej spała śniąc pewnie jakiś kolorowy sen, jak to chodzi z koleżankami na zakupy albo na kawę gdzieś do restauracji.
Ale było coś co naprawdę mnie wystraszyło, i nie była to świadomość tego, że nawet nie wiem gdzie moja żona chodzi z koleżankami...
Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem coś niesamowicie dziwnego.
Zegar właśnie przeskoczył na godzinę 4:45...
cdn.