Czuję jak coraz częściej dosięga mnie bezsilność, nie cieszę się z tego co było, z tego co wydaje się być zabawne...
Uświadamiam siebie w tym, że tracę osoby które były zawsze dla mnie bliskie, kontakt się urywa, a ja bezczynnie się temu przyglądam...
Czasami mam takie dni w których łapie za telefon wybieram numer i odkładam, nie wykonując kroku przełomowego... Staję się odludkiem na własnej wyspie, choć otacza mnie tyle osób.
Marzę o tym żeby przystanąć na chwilkę i spojrzeć w przyszłość i obrać moje "schody do nieba", wybrać drogę w którą powinnam się udać jak najprędzej, bo czuje jak dni przepływają mi przez palce, a ja dalej trwam w bezczynności, zanikają obrazy, coraz więcej rzeczy traci sens, a ja nie potrafię wybić się z obrazu mojego cienia...
Jedyną chwilą wytchnienia powinien być sen, a nawet sen paradoksalny przytłacza mnie coraz mocniej, budząc mnie krzykiem...