Kroki. Krok do przodu, do tyłu krok. Do tyłu jeden jeszcze. Wolne, staranne, pierwsze, krzywo stawiane, szybsze, wreszcie szybkie, niestaranne, pospieszne, zautomatyzowane. I ich ilekolwiek. W którąkolwiek stronę, nie ważne. Linia startu metą, nikt nie vivatuje, zataczam okrąg raz jeszcze. I chodzę tak i widzę ciągle te same twarze. Oczy patrzące, świdrujące, kontrolujące ruch każdy i kroki liczące. Na potknięcie czekają tłumy, żeby pomoc nieść. Zabłysnąć, podać dłoń. A ja nie chcę dłoni. Bo nie chcę upaść.