Z nieokreślonych przyczyn wszystko, co ostatnio mówię, zostaje zgaszone.
Gdy cieszę się z odwagi, zostaje krótko podsumowana jako "debilizm".
Cieszę się z komentarza - określany on jest "pociskiem".
Chyba naprawdę przestanę wierzyć w cokolwiek, i z czegokolwiek się cieszyć, bo i tak... przecież zawsze się mylę. Nadinterpretuję, koloryzuję, wymyślam. Prawda?
To, co widzę i czuję nie ma przecież znaczenia. Przecież widzę i czuję to tylko dlatego, że bardzo tego chcę. Tego nie ma.
Nie ma, i nie było.
Nie mogę już tego wszystkiego wytrzymać. Po każdym takim pocisku coraz trudniej mi wierzyć w jakiekolwiek szanse. Że to się może jeszcze udać. No bo jak...
A z drugiej strony nie umiem się poddać. Nie umiem, i nie chcę. Może i nadzieja matką głupich, ale ja będę marzyć, że może kiedyś...
Paradoksalnie, jedyne, co mnie nie martwi w tym momencie, to matura. Wiem, że zostanę do niej dopuszczona, wiem, że ją zdam, jedyną niewiadomą jest wynik. Ale to nie stresuje mnie zupełnie. Egzamin jak każdy inny, nie pierwszy, nie ostatni. Bibliografia oddana, pierwsze zdanie prezentacji - napisane. Chemia opanowana (79% z próbnej jest zdecydowanie satysfakcjonujące), biologia względnie, ale daję radę. Co do matematyki nie mam obaw, próbna na 82%, w domu niektóre do 90, będzie dobrze. Polski byle zdać, ale pisanie idzie nieźle, a czytanie ze zrozumieniem wyniosłam ze ścisłych. O angielskim nie wspomnę, bo tu na prawdę nie mam się czym przejmować.
Aktualnie grzeję się w łóżku, pod kocem, z kompem i gorącą herbatą. Humor 5 minut temu był jeszcze dobry, ale facebook ma u mnie robotę - na 3 etaty psuje mi nastrój, wyświetlając co gorsze posty i zdjęcia. Taaaaak...
Aaaa, w cholerę z tym wszystkim. Dobranoc..