Jakie to jest piękne, że idziesz gdzieś, wchodzisz w jakieś towarzystwo, robisz swoje, a mimochodem poznajesz ludzi, którzy sprawiają, że non stop się uśmiechasz. Nawet jeśli nie ma charakterystycznego "JEB", podczas pierwszej wymiany spojrzeń, nawet jeśli mijasz te osoby na korytarzach, nawet na chwilę nie zatrzymując na nich wzroku, nawet jeśli na początku są zwykłymi znajomymi z pracy, podobnymi do setek innych osób tam spotykanych. I nawet jeśli nie wiesz, w którym momencie stają się oni kimś więcej niż znajjomymi, nie wiesz, kiedy zaczęliście zaczepiać się spojrzeniami, kiedy te spojrzenia przestały być krępujące, a wy nie odwracaliście wzroku, gdy się spotykały. Nie potrafisz sprecyzować, od kiedy to czekasz na pojawienie się tej sylwetki na schodach i na to " czesc".
Jednak właśnie to jest cudowne - uśmiechasz się, bo ktoś jest, tak po prostu jest coraz ważniejszą częścią Twojego życia,a on uśmiecha się, bo czuje dokładnie to samo. I chaos w oczach zamienia się spokój zmieszany ze szczęściem. Budzisz się rano szczęśliwy, bo wiesz, że gdzieś tam jest ktoś, kto, jeśli nie śpi, to analizuje wczorajsze spotkanie, wyciąga wnioski, myśli co dalej.
Ktoś powie, ze to głupie tak zwlekać, udawać,że NIC, kiedy jednak COŚ. A to właśnie te chwile mają swój nieodparty urok,nadają smak całej relacji, bo przecież najważniejsze są małe kroczki i niuanse.
Myślę, że idealnie opisze to cytat pewnego spektaklu, obejrzanego ostatnio.
"... a wszystkiemu towarzyszyły taniec i muzyka."