też masz coś takiego, co na zmianę doprowadza cię do płaczu i złości? co budzi twoje zwątpienie w sens jakiejkolwiek dalszej walki? co wewnętrznie każe ci krzyczeć, zdzierać struny głosowe dla zamanifestowania swojego sprzeciwu? bo u mnie to częste.
szczególnie na przełomie roku. szczególnie, kiedy nowy rok (nie) inspiruje do postanowień, zmian na lepsze. w ostatnich latach potęguje to presja otoczenia uniwersyteckiego zwana sesją. kumuluje się to wszystko, żeby wreszcie, podjudzone tematem z zupełnie odrębnej płaszczyzny, wydostać się na powierzchnie tylko po to, by ściągać na samiutkie dno.
i jakoś nie pomagają słowa pocieszenia, jakoś nie pomaga (nie) obecność bliskich osób. żyjesz w strachu, denerwuje cię całe otoczenie, a szczególnie to, które żyje w beztrosce. jednym słowem: powerless.
czy to blue monday dziś mnie motywuje, czy jest naprawdę, naprawdę źle, że paradoksalnie tak lekko mi się to wszystko pisze. tak płynnie przechodzę od myśli do myśli, od wątku do wątku. w uszach znaczący Brand New, pachnący latami 2015/16.
nie chcę z tobą walczyć, zrozum. nie chcę ripostować każdego twojego słowa. nie chcę zadawać bólu i się nim napawać. naprawdę nie mam tego na intencji. a jednak. nie potrafię zrozumieć, jak człowiek, rzekomo darzący mnie tak ogromnym uczuciem, będący w stanie tak wiele dla mnie uczynić, może słuchać, a jednocześnie nie słyszeć o czym do niego mówię. a mówię rzeczy istotne- mówię o emocjach.
od kiedy kompromis jest tam, gdzie jedna strona idzie na ugodę na warunkach drugiej?
od kiedy tak zażarcie i uparcie bronimy swoich wyobrażeń przyszłości, co do której nie mamy stuprocentowej pewności, że nadejdzie?
od kiedy oboje zachowujemy się jak hipokryci, w każdym tego słowa znaczeniu?
Boże. kim tak naprawdę w tym jesteśmy?