krąże w kółko, w labiryncie, który sama stworzyłam. Potykam się o korzenie wystające pod moimi stopami. Tonę w fosach, które sama napełniłam jadowitymi wężami i aligatorami. zamiast omijać przeszkody, umyślnie się na nie potykam, znając konsekwencje upadku, utonięcia, zagubienia się w lesie,w którym brak świateł i drogi wyjścia. Jestem tu sama ze swoimi koszmarami w ciemnościach własnej głupoty. Podążam ku słońcu, lecz nieustannie przeszkadzają mi moje niedoskonałości, niewidoczne dla innych, widoczne dla mnie. Próbując złapać wiatr w żaglach, żyję w ciągłym sztormie bez możliwości złapania równowagi. Ponownie tonę, ponownie uciekam się do rzucanemu ku mnie koła ratunkowego i ponownie daje się nabrać, że w końcu uda mi się wypłynąć na głęboką wodę bez burzy czy silnych prądów morskich, kierujących mnie w przeciwnym kierunku niż mój cel. Na nowo zbaczam z drogi i znajduje się na pustyni, bez źródła wody. Szczęście umyka mi przez palce, jak niekończący się piasek pod moimi stopami na tej cholernej pustyni. Idę przed siebie bez drogowskazow, bo oczy mam szeroko zamknięte. Wreszcie widząc odrobinę nadziei w postaci pięknego,rozkwitajacego kwiata, dostrzegamy, że to kolejny taki sam kaktus, co 5 metrów wcześniej.