Tym razem bez mojego ryja. Bieszczady, Połonina Wetlińska, raz.
A teraz jestem w Poznaniu, kolejny dzień tylko dla mnie. Siedzę przy otwartym oknie przy kawie i Ania wie z czym jeszcze ; p, słucham Queen i jutro chyba pobiję rekord i pójdę sama do kina. Wojtek, w domu, chorszy. Trochę się doprawiliśmy pod koniec wyjazdu. Ale "O północy w Paryżu" brzmi zachęcająco, Brody jako Dali, mm. A w nocy rejestracja na usosa, więc trochę uspokojenia przed tym świętem szaleństwa i chaosu się przyda -_-
A góry. Nie zabrałam Stachury, więc nie wprawiłam się w odpowiedni, według mnie, nastrój. Nie nastawiałam się, nie oglądałam zdjęć w necie, przewodnik przeglądałam dopiero w pociągu. I chyba dobrze zrobiłam, bo to co zastałam, było nowe, świeże, nie naznaczone uprzedzeniami i było piękne. To znaczy, to prawda, że plecak ważył 10 kilo, a ja co rano czułam jakby w miejscu ramion wyrosły mi albo niewidzialne siniaki albo dodatkowe kłujące kości ;p, ale daliśmy radkę. Wędrowaliśmy codziennie, z 6 godzin na mapie robiło się 8, spaliśmy na strychach w schroniskach działających i tych opuszczonych (naprawdę, raz w najprawdziwszej kurnej chacie przy akompaniamencie wyjacych wilków :O no dobra, jeden tam zawył raz z daleka ;p), jedliśmy z jednej menażki (ale dwoma łyżkami), kłóciliśmy się o robienie zdjęć, upajaliśmy się bieszczadzkimi trunkami w Siekierezadzie (barze legendzie z diabolicznym wystrojem), ja nie miałam SUSZARKI, także jak widać - pełen survival. Choć pobyt nie powinien być tak do końca zaliczony, bo nie zaznałam tych słynnych deszczów monsunowych i komarów-moskitów..ale jakoś dziwnie mnie to nie martwi :D Podobno w przyszłym roku jeszcze bedę miała okazję, bo szykuje się szlak tym razem niebieski. Przy okazji prowadziłam dzienniczek, więc jak się spotkamy to dam do przeczytania więcej pasjonujących szczegółów ; p (cho wszyscy do Po, no cho! W Gry ja na początku października, Go też?)
Dobrze było zmienić klimat i otoczenie po tych dwóch morskich miesiącach robojzy. O tejże robojzie pisać nie będę, bo i tak już każdy coś tam wie, tak samo jak o Pradze, każdy wie, nawet Maksym, po co ja tam jadę i po kogo ; p
PS Na końcu kompletnie spontanicznie (za spontaniczność dziękujęmy W.) spędziliśmy parę godzin w Krakowie, ale mój ulubiony kolega przestraszył się naszych strojów (były NAPRAWDĘ wieśniackie. Nie, nie tak jak to sobie wyobrażacie, NAPRAWDĘ wieśnieckie. Znaczy, w górach uchodziły, a jakże, ale tam..GROZA. Byłam zbyt alternatywna na Kraków, czaicie? ; p) i uciekł. Shame! Teraz to już musisz mnie u siebie przyjąć, za taką potwarz?! ; p