60 km na rowerze zrobione, klif zaliczony, kamienie pozbierane. pierwsza połowa drogi była okropna, wyboje, dziury, suchy piach, mokry piach. druga połowa jeszcze gorsza, mimo że asfaltem. zmęczenie poprzednią + górki. oddechem nadążałam, ale mięśnie odmawiały posłuszeństwa. dosłownie.
na śniadanie jedna kanapka, mus owocowy i kawa
w podróży kanapka, banan, jabłko i 2 lizaki
i tak miało zostać, jednak mimo wykończenia i ogólnie niemocy trzymania się na nogach, poszłam po sałatkę, która zesztą zaraz pójdzie w niepamięć. tylko muszę po cichu.
to było moje pierwsze 60 na rowerze, ale nie jestem z siebie dumna. ani trochę tego nie czuję.
btw. cieszyłam się na przyjazd do domu, ale samo patrzenie na moich rodziców boli. są tak cholernie nieszczęśliwi, zgorzkniali, pełni nienawiści. szczególnie matka. to jest okropne, a ja nic nie mogę zrobić. nie mogę im dać lepszej pracy, większego domu, miłości.