choć ciężko mi się do tego przyznać, czuję się lepiej. lepiej niż miesiąc temu, dwa, rok temu. choć wszystko jest mniej stabilne, ja trzymam się mocnej na nogach. widzę to i z każdym dniem nienawidzę coraz bardziej. wciąż balansuję. kiedyś dużo płakałam. pamiętam ten ból w sercu, mrowienie w nosie i ulgę. teraz nie płaczę. tylko nie wiem, czy to dlatego, że jest lepiej, czy po prostu niedługo przyjdzie burza. widzę to niewzburzone morze i wyczuwam, choć ukryte, napięcie w powietrzu. woda się cofa, odkrywa dotąd mokre piaski. cofa się, coś ją zabiera. czy ja się cofam? czy niedługo wybuchnę?
codziennie, choć raz mam przed oczami obraz siebie leżącej na kuchennej podłodze. jeszcze niedawno odganiałam to wyobrażenie, machałam rękoma i panikowałam. mówiłam "o czym ty myślisz, głupia". dziś spojrzałam w okno, przymrużyłam oczy, bo od czasu do czasu cierpię na światłowstręt, ale nie zamachałam rękoma. nie zaczęłam miotać się od ściany do ściany, nie rzucałam się w sobie. byłam taka spokojna, o, jaka jestem spokojna. gdybym spotkała tak spokojnego człowieka, jakim jestem dziś, znienawidziłabym go. nie mogąc nic zrobić, niczym na niego wpłynąć, wyrwałabym mu serce. a on nadal byłby tak spokojny, jak przed napaścią. osunąłby się na ziemię i nadal byłby spokojny. leżałby, a ja pewnie bym się zastanawiała, czy już umarł. i nie mogłabym tego ogdadnąć, bo na jego twarzy wciąż malowałby się ten sam spokoj nie-do-wytrzymania. a oczy nadal byłby tak spokojne jak przed napaścią. taka jestem dziś spokojna.
błagam niech coś wybuchnie, bo siebie nie powtrzymam, żeby samej tego nie wywołać. na kuchennej podłodze.