Dojeżdżam do Torunia. Spacer. Zagłębiam się w czas przeszły, powoli, wzdłuż torów tramwajowych. Przed parkiem skręcam w lewo i już. Koniec świata, granica drzwi, obrazy. Pewne ruchy ołówka, czarna kawa. Setki, setki obrazów, rozmowa, śmiech, kawa. Zielone zasłony, żółte promienie słońca zdobyły już podwórko i opanowały 213 pędzli stojących na parapecie obok portretu Picassa, już ześlizgnęły się na podłogę, juz pełzną zdradziecko do pierwszych sztalug. Minęła godzina, druga, promienie dotknęły już moich włosów, zjadły szlankę z herbatą i szklankę z kawą. Setki słów przeszywających powietrze, odbijających sie od książek, rzeźb, aktów, portretów i okularów z drucianą oprawką, które Edward ciągle poprawia na krzywym nosie. Potem trach!, jedenasta z minutami, cicha ulica i znów zycie, wydarzenia i czas mieszają się dziwnie, jakby chciały zawiązac mi pętlę na szyi.
Ale sa juz one, papierosy, smiech, plany, śpiew i już słońce znów jest sprzymierzeńcem, jest orężem do walki z nudą, codziennościa i wiatrakami.
A jutro... Jutro to zobaczycie ;]