Wróciłam po niecałych dwóch tygodniach ze Szwecji. Obóz dla aktywistów, ale to czego się nauczyłam, to życie.
Odległość pozwoliła mi nabrać dystansu do codziennego życia tutaj. Ujrzeć samą siebie i swoje błędy bardziej od zewnątrz. Zobaczyć, jak bardzo moją osobowość kształtują warunki w których jestem.
I jeśli miała bym powiedzieć, co z tego wszystkiego było, jest najważniejsze… to to, że wiele nauczyłam się o miłości. Nie chodzi mi o jeden jej rodzaj, lecz o wszystkie. O tę między wszystkimi ludźmi, o tę do Boga, o tę która rodzi się z namiętności też…
Nie wiedziałam, że tej ostatniej tak mi brakuje, nie wiedziałam, że tak prosto można do kogoś podejść i powiedzieć: podobasz mi się, chciał bym żebyś została ze mną jako moja kobieta, bless! Pierwszy raz czułam więź, która łączy boże dzieci. Rastafari… Pierwszy raz mogłam siedzieć i rozmawiać o Bogu i czuć, jak przepływa energia. From soul to soul… Zmierżona polską wersją Rasta, gdy małolaty pieprzą wciąż o dreadach, zielsku i bębnach, poczułam znów, że w tym naprawdę jest sens i jest moc. Jah is love, u know…
Może nauczyłam się trochę więcej szacunku do samej siebie i do innych. Zobaczyłam, że choć wszędzie ludzie mają problemy, to inaczej się je rozwiązuje. Że można na spokojnie, że można z szacunkiem, że w ogóle można…
I pierwszy raz w życiu płakałam, że skądś wyjeżdżam. Już wiem, że będę wracać myślami do tych miejsc, tych ludzi i tego jednego kogoś, takiego najbardziej specjalnego…
BLESS!