Pewnego wieczoru miałam wenę.
Nie lubię snów. Zwłaszcza tych pięknych. Są jak świat zbudowany z baniek mydlanych. Tak wspaniały, czarujący... Ale po przebudzeniu, kiedy te bańki popękają i obrócą się w gorzkie w smaku, drobne krople, rozczarowanie wprost przerasta człowieka. Jeśli oczywiście sen ten był spełnieniem jakiegoś pragnienia. Dajmy na to... Niezwykła ochota na bal. I to taka chęć, że w danej chwili już silniejszej nie może być. Spełnienie tego marzenia w świecie nierealnym jest dużo bardziej bestialskie niż wymierzony bezlitośnie policzek ze słowami: "Opanuj się, to nierealne". To jak dać nadzieję, która jest zdrowym nasieniem na suchej ziemi. Przecież ziarno słonecznika nie wykiełkuje na pustyni, prawdaż? Ech... Sny to wytwór intensywnej pracy mózgu. To owoce wyobraźni, o której dziś powszechnie się uważa, że u ludzi, którzy "już nie są dziećmi", nie istnieje. Bzdura. Tak, czy inaczej, mój mózg, stwarzając tak wspaniałe wydarzenia, będące spełnieniem moich tymczasowych marzeń, uszczęśliwia, ale jednocześnie też rani mnie. Chociaż... Przynajmniej pozwala mi doświadczyć choć częściowo czegoś, czego prawdopodobnie w najbliższym czasie (którego okres może trwać długo) doświadczyć nie będę mogła. Można to i w ten sposób interpretować.
Tematu, który zapowiadałam opisać pod poprzednim zdjęciem, nie rozwinę. Dlaczego? Czy mogę udzielić "typowo kobiecej odpowiedzi"? Dziękuję. Zatem dlaczego? Bo tak.