Chowam się w Twoich dłoniach, dłoniach ze słów. Drżą mi wargi - ah, zwykły dysonans, codzienność. W głowie mam kontur wczorajszych zdarzeń, wypełniam go barwą nową zupełnie, odcieniem ciepłym, głęboko zielonym jak Twoje oczy. I szukam punktów zaczepienia, haczyków świadomości, impulsów co gwałtownością wyrwać by mogły z konstelacji zamyśleń, zapomnień, wspomnień zupełnie wyblakłych. Przywrócić do życia z nieżycia, z niebytu, by nie pozwolić utonąć ostatniej myśli świadomej i trzeźwej. Tak spaceruję po girlandach Twoich rzęs, rozedrganych, perłowych, co drobinkami srebrzystego uśmiechu poruszone, jak pożółkła w słońcu firanka niesiona prze wiatr, który szparą w drzwiach i oknach się wdarł. I ty przez te szpary, gęsią skórką, przyśpieszonym oddechem wkradasz się w moje ograny, w płuca i serce, aż zabraknie w łapczywych westchnieniach tlenu, aż do omdlenia komórki ostatniej, umysłu. Właśnie tak wędruje po kruchej tafli szklanej posadzki, po świeżo wyciśniętej zażyłości, splecionych sercach, po naszych podniebnych ścieżkach.
Spiorunował mnie deszcz galaktycznych spojrzeń.