Ten moment, kiedy masz ochotę go przytulić, potem zdzielić w twarz, a następnie znów przytulić...
Gdyby ktoś zapytał mnie czym jest miłość nie potrafiłabym odpowiedzieć. Nie wiem. Miłość nie jest czymś, co można określić, opowiedzieć, ujednolicić. To ten moment, kiedy budzisz się, patrzysz i rozczulasz nad tą chwilą, bo wiesz, że to wszystko czego pragniesz. Nie. Nawet nie tak. Pomimo, że tego nie pragniesz, nigdy nie pomyślałaś, że możesz to mieć - masz to.
Bo kobieta jest tak skonstruowana żeby kochać - pomimo wszystko. W sumie rzeczy, pomijając ten cały feminizm i inne mądre, słownikowe określenia, po prostu kochać. Bezwarunkowo. Bez względu na wszystko po to, by trwać, a mężczyzna po to powinien być, by umacniać ją w tym i wspierać. Po to, by być opoką, schronieniem dla tego, co kryje się pod tym całymi "-izmami".
I tyle z tego wszystkiego mamy, że na koniec zostajemy z "Chciałabym go przytulić, zdzielić w twarz, a potem znów przytulić..."
Udzielił mi się melancholijny nastrój Kogoś Ważnego, a w sumie nie o tym chciałam napisać. To tak przy okazji. Męczy mnie bycie złą. Na niego. Tyle, że jeżeli przestanę się złościć i będę się uśmiechać i gawędzić, jak wszystkie inne, to co pozostanie po czasie, który minął? Nie chcę wtopić się w tło - jak pozostałe. Przecież ten czas, to, co tworzyliśmy było wyjątkowe. My byliśmy wyjątkowi.
Cholera... Jednak znów wszystko sprowadza się do:
"Chciałabym go przytulić, potem zdzielić w twarz, a potem znów przytulić..."
https://www.youtube.com/watch?v=CANx5RcdPdo