Jesienne wieczory.
Leżę na łóżku z kotem pod pachą, starając się jednocześnie zjeść zupę z proszku importowaną z Korei. Czuję się trochę jak jakiś jebany drechol, gdyż z komórki leżącej obok słychać andowe 'Kuso Gaki'. Głośno, bardzo. Lecz cóż, mój pokój- moje zasady.
Humor z dupy wyjęty, pomimo owocnych korków z matmy. Leżę godnie przyjmując od makaronu ciosy w twarz, bo kto normalny je na leżąco i zastanawiam się nad sensem... czegoś. Bo na pewno nie życia, ono nie ma sensu. Jest po to, by jak najlepiej je przeżyć. Taka edwenczer, powiedziałabym.
Nie doszłam do żadnych wniosków, po za jednym. Hirotek na pewno czułby się lepiej, gdybym kupiła mu jakąś bajerancką karmę dla gryzoni albo chociaż podzieliła się z nim moją zupą. Teresa zresztą też jakoś tak wygłodniale patrzy. Mój Boże. Kot jako jedyny nie jest jeszcze łakomy na bliżej nieokreślone wszystko, pocieszenie.
Możnaby powiedzieć, że przeżywam konflikt tragiczny. Wyjdę z domu, żeby trochę odżyć- zmarnuję cenny czas na naukę. Pouczę się- zmarnuję cenny czas na spotkanie ze znajomymi i nadal będę, cytując marderdols, tinejdż zombi.
Feel like Antygona albo inny Makbet.
Pierdolę, wychodzę.