No i w końcu wróciłam do domku.
Po przejrzeniu zdjęć stwierdziłam, że lepiej ich nie publikować, bo można paść na zawał.
Jak na razie zgrywam te z telefonu, bo aparat ma praktycznie cała pamięć zajętą i to długo potrwa.
Tak sobie myślę, że teraz po biwaku nie będę miała zbytnio co robić.
Już nie mogę siedzieć przy ognisku rozpalonym na grillu do godziny 2 i świecić latarką gdy coś zaszeleści w krzakach.
Nie będę mogła pływać około północy w jeziorze i na dodatek w ciuchach.
Nie będzie tych wyjść z Walerką po tym jak nam odbije po piwie.
Ale chyba tylko za jednym tęsknić nie będę. Za tym WC, które tam było.
Lepiej nie mówić.
Bardzo fajnie było i nawet ku mojemu zdziwieniu wytrzymałam ten tydzień bez internetu i telefonu, bo zasięg miałam tylko kiedy wyszłam na drogę, jakiś kilometr od obozowiska, albo czasem na pomoście i przy naszym "ognisku" (ale to tylko z rękoma w górze).
A przez to, że kiedy telefon szuka ciągle zasięgu, szybciej się rozładowuje to nawet muzyki słuchać często nie mogłam, ale i tak dobrze było i przeżyłam.
Las pożegnał nas z przykrością, ponieważ gdy tylko zaczęliśmy się pakować zaczęło tak masakrycznie wiać, że szok.
A gdy się spakowaliśmy zaczęła się burza i na pomoście tak wiało, że prawie wleciałam do wody.
I normalnie mam patyk, który ma twarz !!
Nazwałam go "dwudziesty pierwszy", bo kiedy go znalazłam odbiło mi i najpierw przypominał nam coś innego.
Nie zapomnę tych nocy z kawałami mojego wujka. Jedzenia na śniadanie zupek chińskich ze słoików. Tego pożaru wywołanego przez kuchenkę na gaz najprawdopodobniej starszej ode mnie. Oczywiście nic się nie stało tylko mój wujek miał darmową depilacje dłoni. Gadania w namiocie o 4 i budzenia wszystkich, bo "nam już spać się nie chce". Nagrywania naszych rozmów podczas spacerów i siedzenia na pomoście. Robienia skręta z trawy, słoneczniku, papieru toaletowego (aby się dymiło ), i babki lancetowatej. Pieczenia chleba na zapałce i świeczce. Podpalania zapałek w buzi i w ten sposób spalenia 2 paczek zapałek. Tamtych zdjęć na stole, który stał gdzieś w polu (co on tam robił nadal nikt nie wie?). Mycia się w jeziorze. Wypływania na środek jeziora po strzałę i nadal widzieć dno, bo woda tak czysta. Pływania od rana do wieczora, bo woda ciepła jak mleko. Opalania się na pomoście i przez to spalenia sobie pleców i przedniej części nóg (tak tylko tego. Tylniej część nóg i brzucha nie spaliłam). I tego dziwnego opalenia sobie biustu (mam kreskę na środku).
A po powrocie jeszcze lepiej było.
KONCERT LADY PUNK i jakiegoś innego nowo powstałego zespołu z Wałcza RADIO STATION.
Nie ma to jak wyróżniać się w tłumie, bo nie zdążyłyśmy się przebrać.
Następnym razem musimy częściej patrzeć na zegarek.
I tak zabawa trwała od 20 do 1 nad ranem.
Chcę częściej takie koncerty.
Tracić głos od śpiewania.
Mieć odciski na stopach od skakania.
Wracać do domu na boso, bo w butach się już nie dało.
Ooo.... tak. Takie życie lubię i to bardzo.
A po przyjeździe do Połczyna poszłam na chwilę do taty i akurat przyjechał koleś z jakiejś firmy i dzięki temu dostałam bluzkę z taką dziwną dziewczyną i podpisem "my boyfriend makes me crazy" i spodenki hawajskie.
Teraz kolejne plany na wakacje to Woodstock, wyjazd do Warszawy w sierpniu, obóz biologiczny na koniec wakacji, kupienie gitary w najbliższą sobotę i zrobienie namiotowania u mnie jak najszybciej i z fajnymi osobami.
Ja chcę jeszcze raz taki biwak, ale teraz z osobami w przybliżonym wieku do mojego
Czas się rozpakować, więc spadam papa :*