od dwóch dni nieprzerwanie myślę. żołądek mi się rozrywa, a coś na wysokości płuc wyrywa. i czuję się osłabiona, rozłożona na łopatki. i jest mi błogo z tym.i nie mogę powstrzymać śmiechu.ale jego powstrzymywać mi się nie chce.wrzucam się w paszczę lwa. nie wiem w sumie dlaczego, lecz czuję się ukłuta delikatnie. e, nieważne.wbijam szpilki w czułe miejsca zwane komplekasami.to forma kryzysu, który nadejść musiał w końcu. czasem lepiej się zwinąć, bo to co najładniejsze już za mną. no ale człowiek sobie myśli, że och, może być znów cudownie.taka głupia wiara.rozkładam więc ręce i kręce się szaleńczo.w dupie mam cudzą złość, cudze zmęczenie, cudze pretensje. i nie wiem już czy jestem tak podła, czy tak uwolniona.kolejny krok w niebo.czuje sie jak ta twarz z obrazu krzyk.dekadencja intelektualna, dekadencja zyciowa.och. kurwa wielki teatr.wielki przegląd.i tak już jestem nakręcona. buzuję, skacze i zacieszam. nie, nie jestem dziś groźna, nie jestem dziś zła. przeciez widac.czuję sens spomiędzy słów, spomiędzy obrazów. zwracam uwagę na szczegóły szczegółów. wszystko ma znaczenie. och.moje myśli kręca piruet. warkot z zewnątrz zagłuzszam wesołym dźwiękiem. się mam dobrze, a jak.no przeciez jak można się mnie bać? mnie, dobrego misia.a jednak nie wiesz? nie rozumiesz? chcesz usłyszec jak bardzo umiem być wulgarna?hartuję charakter, albo nastrój, jedno z dwóch.i znów mi się przyśnisz. i nie wyrzucę Cię ze snu.przecież ja czekam na ten sen.